Wczoraj wieczorem wrocilismy do domu. Kolko naszej Wielkiej Przygody zamknelo sie wiec nie tylko definitywnie ale, co najwazniejsze, szczesliwie. Bez przesady mowie 'Wielkiej' bo w ciagu tych ostatnich 2 miesiecy przemierzylismy 11 samolotami prawie 40 000 km (czyli nieomalze oblecielismy dookola kule ziemska po rowniku), przejechalismy prawie 10 000 km samochodem po LEWEJ stronie (kto nie jezdzil nigdy nie tego faktu w pelni nie doceni) oraz przejechalismy pare tysiecy km wszelkiej masci pociagami, kolejkami, metrami i tramwajami. O paruset km przeplynietych lacznie 3 promami nie wspomne.
I wszystko dobre co sie dobrze konczy.
Najwiekszym sukcesem naszej Wyprawy moim zdaniem bylo to, ze pomimo tak czestego i dalekiego przemieszczania sie, nocowania w kilkunastu najrozmaitszych miejscach, stolowania sie w najprzerozniejszych przybytkach, od 5-gwiazdkowych restauracji do bardzo podejrzanych biznesikow, nie tylko ze nigdy nie podlapalismy (szczegolnie Veronika) zadnego przeziebienia tudziez jakiegos innego chorobska, ale nie nabawilismy sie nawet ani razu absolutnie zadnych sensacji zoladkowych! Cala apteczka lekarstw, antybiotykow oraz masci i mikstur na wszelkie dolegliwosci swiata wrocila z nami do domu nienaruszona. Przez bite 2 miesiace moglismy wiec cieszyc sie w pelni kazdym dniem spedzonym w tych wszystkich przepieknych miejscach ktore dane bylo nam tak dokladnie poznac. Pieknie.
Oczywiscie, dopiero po powrocie do domu okazalo sie ze calosc nie odbyla sie bez pewnych zgrzytow, na szczescie tylko materialnych.
1. Avis NZ przyslal mi do domu mandat za przekroczenie predkosci, rzekomo w Omapere/Opononi. Coz to jednak za mandat - NZ$25 dolarow! (ledwie $18 dolarow kanadyjskich!). Kolejny dla mnie dowod na desperacje NZ w znajdywaniu jakicholwiek pieniedzy zasilajacych najwyrazniej pusta kase tego panstwa. Jestem tym faktem powaznie zaniepokojony.
2. Hertz Australia przyslal mi rachunek odzwierciedlajacy moje wyrzniecie samochodem w slup na parkingu w Sydney. $350 w plecy ale bede apelowal.
3. Marriott Courtyard San Francisco sciagnal prawie $60 za doslownie pieciominutowa rozmowe telefoniczna Marty z mama. To najwieksze zdzierstwo ktorego bylem swiadkiem w naszych wojazach. Najdziwniejsze jest to ze wydarzylo sie w kraju w ktorym najmniej mozna bylo sie spodziewac takiego bezczelnego zlodziejstwa. A juz myslalem ze Tahiti nie pobije nic. No coz, jak widac - podroze ksztalca.
Czesciowo jednak moge wybaczyc Amerykanom ta zlodzejska pazernosc gdyz dzieki ich gestowi (co za dziwny narod - ze skrajnosci w skrajnosc!) zakonczylismy nasza Wielka Przygode z fasonem. Nie wiem i chyba nigdy sie nie dowiem tak naprawde dlaczego, ale w droge z hotelu na lotnisko obsluga Mariotta przyslala po nas.....LIMUZYNE!!! Podejrzewam ze spowodowane to moglo byc wyrzutami sumienia za najdrozsza rozmowe telefoniczna swiata za ktora nas policzyli. Fakt pozostaje faktem ze wieziono nas na lotnisko niczym gwiazdy filmowe. Chichotalismy z Marta z tego faktu przez cala droge. Veronika byla w siodmym niebie.......
Przesymptayczny akcent na zakonczenie najpiekniejszej podrozy jaka mozna sobie wyobrazic. Perfekt.
Konczac moje relacje, chcialem goraco wszystkim podziekowac za wszelkie maile i komentarze ktore otrzymalem w ciagu ostatnich 2 miesiecy. Czytalem je zawsze z najwieksza przyjemnoscia. Przepraszam jednoczesnie ze na wiekszosc z nich nie bylem w stanie odpowiedziec; dopiero teraz wiem ze koncept bezposredniego dostepu do bezprzewodowego internetu jest na swiecie wciaz w powijakach. Ale znow - podroze ksztalca.
Z tej podrozy wynieslismy nauk i wrazen ktore starcza nam na wiele, wiele lat. Dziekuje ze nam w niej towarzyszyliscie.
Tomki z Krainy Kangurow

Sunday, February 3, 2008
Monday, January 28, 2008
Pakujac sie na jutrzejsza droge do domu, robie sobie szybko w glowie rachunek 'zyskow i strat' naszej podrozy. O zyskach juz mowilem. Teraz o stratach, pomijajac moze te materialne (lacznie z moja ukochana katana dzinsowa ktora zostawilem w taksowce w Sydney), bo te sa oczywiscie katastrofalne.
Oto wiec moje 'top ten' niekoniecznie w takiej a nie innej kolejnosci:
1. Widzialem kolczatke ale nie widzialem dziobaka
2. Nigdy nie zobaczylem skikajacego beztrosko po australijskich rowninach kangura
3. Nie mialem okazji (oraz czasu, pieniedzy i pogody) aby zobaczyc The Great Barrier Reef
4. Przez tropiklana ulewe nie objechalem dookola Moorea
5. 1 Apostol zawalil mi sie ledwie na 2 lata przed moim tu przyjazdem
6. W Australii bylem wyrzucony z roznych przybytkow, raz (prawie na pysk) z convenience store oraz z obskurnego fast food. Australijskie chamy!
7. Ledwie przezylem atak kilkunastu karaluchow, 1 daktylowca, 2 chrzaszczy i pajaka
8. Po raz pierwszy w zyciu jechalem taksowka ktorej kierowca:
a) pierwsze pytanie jakie mi zadal brzmialo: - "Czy mozesz mi powiedziec jak tam dojechac?"
b) pol drogi gawedzil ze znajomym z Bobmaju drac sie w nieboglosy w narzreczu Hula-Gula (najwyrazniej kiepski odbior przez komorke Melbourne-Bombaj)
c) pod koniec ZABLADZIL (!!!) Mimo ze caly czas uzywal GPS ktory prowadzil go jak po sznurku
d) Z mina zbitego psa dozowal mi wydawanie reszty liczac na......NAPIWEK (!!!). Juz mu chcialem powiedziec ze napiwek to moze sobie odliczyc za ta ekstra droge za ktora mi policzyl kiedy sie zgubil. Ale po co?
9. Conocne wysluchiwanie przez bite 2 tygodnie nocnych wrzaskow za oknem obdzieranych ze skory meneli i ich (przepraszam za dosadnosc ale nie moge inaczej) dziwek w Melbourne. No ale wiadomo..."EUROPA"!!!
10. Zmarnowane pol tygodnia w Auckland ze wzgledu na lejacy deszcz oraz, jak to okreslam, ogolny nowozelandzki 'pogodowy bullshit' (pomimo rzekomo panujacego tam lata) sprzedawany w przewodnikach jako 'subtropical climate' a w rzeczywistosci przypominajacy permanentny poczatek maja w Polsce.
A poza tym, a moze przede wszystkim: WSZECHOBECNA DROZYZNA ktora osiagnela swoje apogeum w NZ ktorej np. proceder bezczelnego wyciskania ostatnich pieniedzy od turystow w postaci placenia $25 od lebka przy wylocie z kraju stawiaja stawiaja ten kraj w takiej kategorii jak Kuba czy Dominikana gdzie tego rodzaj praktyki sa powszechne acz zrozumiale. Ale w NZ?! Zenada! Australia nie pobiera oplat za wylot z kraju ale np. placenie $4 za wozek na lotnisku w Melbourne to tez swego rodzaju rekord swiata. O Tahiti nie wspomne bo to osobna kategoria wymykajaca sie wszelkim racjonlanym klasyfikacjom i jedno co sie cisnie na usta widzac takie zdzierstwo to okrzyk: "Ratunku!!! Zldzieje!!!".
To tyle. Niby nic, a jednak. Na pocieszenie oczywiscie wciaz pozostaje mi cala litania 'zyskow', lacznie z tym dla mnie najwazniejszym - doglebnej penetracji Uluru oraz wszystkich jego zakamarkow tudziez fakt wciaz przebywam w miejscu gdzie temperatura na dzien dzisiejszy jest rowno 70 (slownie: SIE-DEM-DZIE-SIAT) stopni Celcjusza wyzsza niz w Calgary. Co jednak juz np. dla Veroniki nie jest zadnym argumentem. Dzis rano informujac ja ze idziemy na plaze, Veronika zaprotestowala kategorycznie mowiac (cytuje):
- "Co? Znow na plaze? O nie! Codziennie chodzic na plaze jest boring"!
Czas do domu.
Oto wiec moje 'top ten' niekoniecznie w takiej a nie innej kolejnosci:
1. Widzialem kolczatke ale nie widzialem dziobaka
2. Nigdy nie zobaczylem skikajacego beztrosko po australijskich rowninach kangura
3. Nie mialem okazji (oraz czasu, pieniedzy i pogody) aby zobaczyc The Great Barrier Reef
4. Przez tropiklana ulewe nie objechalem dookola Moorea
5. 1 Apostol zawalil mi sie ledwie na 2 lata przed moim tu przyjazdem
6. W Australii bylem wyrzucony z roznych przybytkow, raz (prawie na pysk) z convenience store oraz z obskurnego fast food. Australijskie chamy!
7. Ledwie przezylem atak kilkunastu karaluchow, 1 daktylowca, 2 chrzaszczy i pajaka
8. Po raz pierwszy w zyciu jechalem taksowka ktorej kierowca:
a) pierwsze pytanie jakie mi zadal brzmialo: - "Czy mozesz mi powiedziec jak tam dojechac?"
b) pol drogi gawedzil ze znajomym z Bobmaju drac sie w nieboglosy w narzreczu Hula-Gula (najwyrazniej kiepski odbior przez komorke Melbourne-Bombaj)
c) pod koniec ZABLADZIL (!!!) Mimo ze caly czas uzywal GPS ktory prowadzil go jak po sznurku
d) Z mina zbitego psa dozowal mi wydawanie reszty liczac na......NAPIWEK (!!!). Juz mu chcialem powiedziec ze napiwek to moze sobie odliczyc za ta ekstra droge za ktora mi policzyl kiedy sie zgubil. Ale po co?
9. Conocne wysluchiwanie przez bite 2 tygodnie nocnych wrzaskow za oknem obdzieranych ze skory meneli i ich (przepraszam za dosadnosc ale nie moge inaczej) dziwek w Melbourne. No ale wiadomo..."EUROPA"!!!
10. Zmarnowane pol tygodnia w Auckland ze wzgledu na lejacy deszcz oraz, jak to okreslam, ogolny nowozelandzki 'pogodowy bullshit' (pomimo rzekomo panujacego tam lata) sprzedawany w przewodnikach jako 'subtropical climate' a w rzeczywistosci przypominajacy permanentny poczatek maja w Polsce.
A poza tym, a moze przede wszystkim: WSZECHOBECNA DROZYZNA ktora osiagnela swoje apogeum w NZ ktorej np. proceder bezczelnego wyciskania ostatnich pieniedzy od turystow w postaci placenia $25 od lebka przy wylocie z kraju stawiaja stawiaja ten kraj w takiej kategorii jak Kuba czy Dominikana gdzie tego rodzaj praktyki sa powszechne acz zrozumiale. Ale w NZ?! Zenada! Australia nie pobiera oplat za wylot z kraju ale np. placenie $4 za wozek na lotnisku w Melbourne to tez swego rodzaju rekord swiata. O Tahiti nie wspomne bo to osobna kategoria wymykajaca sie wszelkim racjonlanym klasyfikacjom i jedno co sie cisnie na usta widzac takie zdzierstwo to okrzyk: "Ratunku!!! Zldzieje!!!".
To tyle. Niby nic, a jednak. Na pocieszenie oczywiscie wciaz pozostaje mi cala litania 'zyskow', lacznie z tym dla mnie najwazniejszym - doglebnej penetracji Uluru oraz wszystkich jego zakamarkow tudziez fakt wciaz przebywam w miejscu gdzie temperatura na dzien dzisiejszy jest rowno 70 (slownie: SIE-DEM-DZIE-SIAT) stopni Celcjusza wyzsza niz w Calgary. Co jednak juz np. dla Veroniki nie jest zadnym argumentem. Dzis rano informujac ja ze idziemy na plaze, Veronika zaprotestowala kategorycznie mowiac (cytuje):
- "Co? Znow na plaze? O nie! Codziennie chodzic na plaze jest boring"!
Czas do domu.
Nasz pobyt w Krainie Kangurow tak jak cala nasza wyprawa dobiega powoli konca. Pojutrze wylatujemy do San Francisco gdzie spedzimy 2 dni a potem juz tylko lot do domu. Te ostatnie pare dni w Melbourne postanowilismy spedzic spokojnie, powoli przygotowujac sie do powrotu i myslac juz o powrocie do normalnego zycia. Doszlismy do wniosku ze starczy juz jezdzenia z miejsca na miejsce i calego ambarasu z tym zwiazanego (wypozyczenie samochodu, nawiagacja po nieznanym miescie itd). W ciagu tych 2 miesiecy najezdzilem sie po dziurki w noscie. Wystarczy. Zobaczylismy juz wszystko co chcielismy zobaczyc; teraz czas na pelny relaks na plazy. Szczegolnie ze w Melbourne zagoscila przepiekna pogoda.
Naprawde nie przesadzam mowiac ze jestem juz zmeczony jezdzeniem w kolko; jako ze wiekszosc naszego pobytu wypadla na kraje w ktorych obowiazuje lewostronny ruch, od prawie 2 miesiecy to ja bylem jedynym 'sterem i zeglarzem' naszych wojazy ('okret' byl zawsze pozyczony). Marta nie podjela sie proby przestawienia calego myslenia, tudziez instynktow wyrobionych przez kilkanascie lat jazdy samochodem na ruch lewostronny. Dla mnie samego, przyznam, bylo to nie lada wyzwanie ale jakos udalo mi sie przejechac prawie 10 000 km po lewej stronie, po wszystkich mozliwych nawierzchniach, z piaskiem wlacznie bez zadnego wypadku. Mialem jedynie mala stluczke ale nawet nie na ulicy tylko manewrujac duzym samochodem na parkingu naszego budynku w Sydney. Cofajac wyrznalem po prostu w slup. Oby sie mialo tylko takie wypadki....
Kazdy samochod ktory wypozyczylismy byl inny (a wypozyczylismy lacznie 6 roznych samochodow) i ciezko czasem bylo mi sie od razu przestawic na nowe gabaryty. Choc swego rodzaju mistrzostwem, moim skromnym zdaniem, bylo prowadzenie przeze mnie samochodziku wielkosci malucha (nic innego akurat nie bylo dostepne w pobliskiej wypozyczalni a chcielismy pojechac zobaczyc pingwiny) z manualna skrzynia biegow (oczywiscie po lewej stronie) przez 3 milionowe, pagorkowate miasto (kazde ruszenie ze swiatel to zawal serca) ktorego kompletnie nie znalem. W dodatku lal deszcz a po ulicy, zeby mi przypadkiem nie bylo za latwo, jechal tramwaj. I jakos dowiozlem nas szczesliwie do domu.
Piszac to na 2 dni przed wylotem, moge powiedziec ze calosc przerosla moje najsmielsze oczekiwania. To byly najwspanialsze 2 miesiace mojego zycia spedzone w zdrowiu i radosci w jednych z napiekniejszych miejsc swiata, cieplych i egzotycznych podczas gdy w Kanadzie szalala zima. Poznalismy wspanialych ludzi, przezylismy mase niezapomnianych chwil. I tak jak targaly mna watpliwosci czy nie jedziemy na zbyt dlugo, czy nie za daleko od domu (w razie jakichs trudnosci), jak zniesie ta podroz i oddalenie Veronika, itd, itp. Tak dzisiaj moge powiedziec ze moje obawy okazaly sie, na cale szczescie, plonne. Opatrznosc czuwala nad nami przez cala nasza podroz; co wiecej, wynagrodzila moje niepokoje z nawiazka. Przezylismy na jawie 2 miesiace marzen.
W natloku tych wszystkich niezapomnianych chwil sa te ktore zostana z nami na zawsze:
1. Veronika trzymajaca misia Koala.Widac bylo ze serce jej zamarlo na te pare minut. Z pewnoscia najwieksze przezycie jakie sobie mozna wyobrazic dla zakochanego w zwierzetach 6-latka, rownie wielkie jak dla patrzacych na to niewyslowione szczescie swojego dziecka rodzicow.
2. Parada tysiaca pingwinow na Phillip Island. Cos niesamowitego. Nastepny taki show - na Antarktydzie.
3. Uluru
4. Pobyt na nowozelandzkiej farmie, plyniecie lodka przez jaskinie z tysiacami swiecacych nad glowami robaczkow tudziez gnanie samochodem po bezkresach tamtejszych plaz (w koncu nie musialem przejmowac sie lewostronnym ruchem)
5. Moorea.
6. Sydney jako najpiekniejsze miasto jakie widzialem w zyciu.
7. Eukaliptusowy las z buszujacymi tam misiami Koala. Roznica taka jak ogladanie slonia w Zoo a ogldanie go na sawannie w Afryce.
8. Plaza przy 12 apostolach. Najbardziej magiczna plaza na jakiej bylem w zyciu.
9. Kibicowanie Radwanskiej na Australian Open w jej niesamowitym meczu z Petrova.
10. Celebrowanie Nowego Roku i ogladanie sztucznych ogni z naszego balkonu w Sydney.
A teraz mozna ta liste odwrocic tudziez wymieszac w dowolnej kolejnosci i wciaz bedzie akuratna. Ewentualnie mozna ja uzupelnic nastepnymi 10, lub lepiej 20 punktami.
To byly przepiekne wakacje. Nie wiem czy jeszcze kiedys w zyciu dane mi bedzie powtorzyc cos tak pieknego. Oby....
Naprawde nie przesadzam mowiac ze jestem juz zmeczony jezdzeniem w kolko; jako ze wiekszosc naszego pobytu wypadla na kraje w ktorych obowiazuje lewostronny ruch, od prawie 2 miesiecy to ja bylem jedynym 'sterem i zeglarzem' naszych wojazy ('okret' byl zawsze pozyczony). Marta nie podjela sie proby przestawienia calego myslenia, tudziez instynktow wyrobionych przez kilkanascie lat jazdy samochodem na ruch lewostronny. Dla mnie samego, przyznam, bylo to nie lada wyzwanie ale jakos udalo mi sie przejechac prawie 10 000 km po lewej stronie, po wszystkich mozliwych nawierzchniach, z piaskiem wlacznie bez zadnego wypadku. Mialem jedynie mala stluczke ale nawet nie na ulicy tylko manewrujac duzym samochodem na parkingu naszego budynku w Sydney. Cofajac wyrznalem po prostu w slup. Oby sie mialo tylko takie wypadki....
Kazdy samochod ktory wypozyczylismy byl inny (a wypozyczylismy lacznie 6 roznych samochodow) i ciezko czasem bylo mi sie od razu przestawic na nowe gabaryty. Choc swego rodzaju mistrzostwem, moim skromnym zdaniem, bylo prowadzenie przeze mnie samochodziku wielkosci malucha (nic innego akurat nie bylo dostepne w pobliskiej wypozyczalni a chcielismy pojechac zobaczyc pingwiny) z manualna skrzynia biegow (oczywiscie po lewej stronie) przez 3 milionowe, pagorkowate miasto (kazde ruszenie ze swiatel to zawal serca) ktorego kompletnie nie znalem. W dodatku lal deszcz a po ulicy, zeby mi przypadkiem nie bylo za latwo, jechal tramwaj. I jakos dowiozlem nas szczesliwie do domu.
Piszac to na 2 dni przed wylotem, moge powiedziec ze calosc przerosla moje najsmielsze oczekiwania. To byly najwspanialsze 2 miesiace mojego zycia spedzone w zdrowiu i radosci w jednych z napiekniejszych miejsc swiata, cieplych i egzotycznych podczas gdy w Kanadzie szalala zima. Poznalismy wspanialych ludzi, przezylismy mase niezapomnianych chwil. I tak jak targaly mna watpliwosci czy nie jedziemy na zbyt dlugo, czy nie za daleko od domu (w razie jakichs trudnosci), jak zniesie ta podroz i oddalenie Veronika, itd, itp. Tak dzisiaj moge powiedziec ze moje obawy okazaly sie, na cale szczescie, plonne. Opatrznosc czuwala nad nami przez cala nasza podroz; co wiecej, wynagrodzila moje niepokoje z nawiazka. Przezylismy na jawie 2 miesiace marzen.
W natloku tych wszystkich niezapomnianych chwil sa te ktore zostana z nami na zawsze:
1. Veronika trzymajaca misia Koala.Widac bylo ze serce jej zamarlo na te pare minut. Z pewnoscia najwieksze przezycie jakie sobie mozna wyobrazic dla zakochanego w zwierzetach 6-latka, rownie wielkie jak dla patrzacych na to niewyslowione szczescie swojego dziecka rodzicow.
2. Parada tysiaca pingwinow na Phillip Island. Cos niesamowitego. Nastepny taki show - na Antarktydzie.
3. Uluru
4. Pobyt na nowozelandzkiej farmie, plyniecie lodka przez jaskinie z tysiacami swiecacych nad glowami robaczkow tudziez gnanie samochodem po bezkresach tamtejszych plaz (w koncu nie musialem przejmowac sie lewostronnym ruchem)
5. Moorea.
6. Sydney jako najpiekniejsze miasto jakie widzialem w zyciu.
7. Eukaliptusowy las z buszujacymi tam misiami Koala. Roznica taka jak ogladanie slonia w Zoo a ogldanie go na sawannie w Afryce.
8. Plaza przy 12 apostolach. Najbardziej magiczna plaza na jakiej bylem w zyciu.
9. Kibicowanie Radwanskiej na Australian Open w jej niesamowitym meczu z Petrova.
10. Celebrowanie Nowego Roku i ogladanie sztucznych ogni z naszego balkonu w Sydney.
A teraz mozna ta liste odwrocic tudziez wymieszac w dowolnej kolejnosci i wciaz bedzie akuratna. Ewentualnie mozna ja uzupelnic nastepnymi 10, lub lepiej 20 punktami.
To byly przepiekne wakacje. Nie wiem czy jeszcze kiedys w zyciu dane mi bedzie powtorzyc cos tak pieknego. Oby....
Saturday, January 26, 2008
Moja podroz do czerwonego centrum Australii byla uwienczeniem naszych 2 miesiecznych wojazy po Antypodach. Do Ayers Rock pojechalem jednak samemu, gdyz doszlismy do wniosku ze nie bylo sensu ciaganac Veroniki przez pol kontynentu, na 2 dni na pustynie gdzie jedyna atrakcja jest gapienie sie w temperaturze 45 stopni na jakas skale. Nie wspominajac o dodatkowej atrakcji o ktorej nie pisza zadne przewodniki - permanentnie atakujacych wszystko co sie rusza (ucieczka na drzewo nic tu nie pomaga) i upierdliwych jak jasna cholera chmarach much.
Czulem sie tam przefantastycznie.
O podrozy do Uluru marzylem od pierwszego momentu kiedy gdzies, kiedys, jeszcze w Polsce, dawno temu zobaczylem ten niesamowity monolit w telewizji. Mozna powiedziec, ze byla to milosc od pierwszego wejrzenia, ale aby spelnic jedno z najwiekszych marzen mego zycia musialem czekac nastepne 30 lat. Troche czasu wiec to zajelo ale nic to, ja i tak po prostu zawsze wiedzialem ze kiedys stane twarza w twarz z Uluru. Ale gdy juz stanalem, jego ogrom i niewyslowione, wprost nieziemskie piekno powalilo mnie na kolana.
Ktos moze powie: to tylko skala. Moze i tak. Ale najwieksza skala na swiecie, mierzacy 2.5 na 3.5 km monolit sterczacy na 350 m w gore wsrod tysiecy km kwadratowych plaskiej jak stol polpustyni. Dlatego Uluru widac doskonale z kilkudziesieciu km (dalej od niego nie odjechalem). Gdzie czlowiek nie pojedzie i sie nie ogladnie, zawsze gdzies tam na horyzoncie zobaczy sterczaca bryle Uluru. Ten monolit na pustyni to jak Krzyz Poludnia na niebie Antypodow; zawsze wyznacza kierunek swiata i pokazuje droge do domu.
A propos Krzyza Poludnia, konstelacji tak charakterystycznej dla poludniowej polkulki ze zdobiacej flagi i Australii i Nowej Zelandii, mialem okazje zobaczyc go po raz pierwszy w calej swojej okazalosci wlasnie w Ayers Rock, swiecacego wsrod pustynnej nocy tak wyraznie ze nie moglem uwierzyc ze jakos wczesniej nigdy go nie widzialem. Moze dlatego ze szukalem jakiejs wielkiej konstelacji zagubionej wsrod innych gwiazd ktora widac tylko na zasadzie: jesli ktos wczesniej by mi nie powiedzial jak i ktore gwiazdy polaczyc oraz jak zinterpretowac powstaly ksztalt w zyciu nie pomyslalbym ze to ma byc jakis Rak czy inny Koziorozec.
Z Krzyzem Poludnia nie ma takiego problemu. Czlowiek spojrzy w niebo i od razu go widzi. Nie ma watpliwosci co tu polaczyc, skad wylowic, czy to juz Krzyz Poludnia czy wciaz lapy Wodnika? Dlatego ze Krzyz Poludnia jest sam, na uboczu w stosunku do innych gwiazd na niebie i jest bardzo zwarty co czyni go bardzo mala konstelacja ale jakze urokliwie charakterystyczna. Czlowiek patrzy w niebo i mysli odrazu: "O, krzyz". Faktem jest ze jest jedna 'ekstra' gwiazda ktora burzy nieco ten perfekcyjnie harmonijny uklad ale jest to mala niedoskonalosc w ogolnie rzecz biorac najbardziej charakterystycznej i najlatwiej rozpoznawalnej konstelacji widocznej z Ziemi. Szkoda ze nie widac jej z polnocnej polkuli.
Co do samego Uluru to mialem okazje podziwiac jego majestat o kazdej porze dnia co jest w tym przypadku o tyle istotne ze w zaleznosci od kata padania promieni slonecznych Uluru wyglada....inaczej. Trudno to opisac, zapraszam wiec do ogladniecia moich zdjec. Kolor Uluru przechodzi od rozowawego (poludnie), poprzez zoltawo-zlocisty (pozne popoludnie) i pomaranczowy (rano i wieczor) do ciemno-ceglastego (tuz po wschodzie i zachodzie slonca) i ciemno brazowego (zmierzch). Obserwowanie tego niesamowitego zjawiska jest tak samo ekscytujace jak eksploracja monolitu u jego podstawy dlatego amatorow uczestnictwa w tym niesamowitym spektaklu jest taka masa ze wokol Uluru wyznaczone sa specjalne miejsca do obserwacji. I tak jak ze wzgledu na ogrom Uluru, podczas obchodzenia jego podstawy (prawie 10 km; przyznam jednak ze tutaj pokonal mnie 45 stopniowy zar lejacy sie z nieba i co sekunde atakujace wszysktie zakamarki mojej glowy muchy wiec go nie obszedlem w calosci) mialem wrazenie ze na pustyni jestem tylko ja i skala, tak nagle podczas i wschodu i zachodu slonca zobaczylem, przyznam ze z lekka ulga, ze jestem tylko jednym z dziesiatkow ludzi ktorzy przyjechali tego dnia ogladac Uluru.
Bedac tam tylko przez 2 dni oczywiscie bierze sie calosc przezycia takim jakim dane go bylo doswiadczac podczas aury panujacej tam akurat podczas pobytu. Ja zawsze mialem wyobrazenie ze zobacze Uluru w, ze tak powiem, klasycznej postaci - masyw skalny na tle bezchmurnego nieba. Dlatego przyznam ze troche mina mi zrzedla gdy zobaczylem chmury klebiace sie nad Ayers Rock podczas mojego pierwszego dnia pobytu. Okazalo sie jednak ze nie moglem lepiej trafic; dzieki gromadzacym sie chmurom podczas obserwacji Uluru w promieniach zachodzacego slonca skropil nas 3 minutowy deszcz co dalo efekt teczy nad gornym grzbietem monolitu. Tecza mizerna, tak zreszta jak deszcz na pustyni, ale ile osob moze powiedziec ze widzialo tecze nad Uluru? Fantastyczne przezycie.
Nastepnego dnia po chmurach nie pozostalo ani sladu; moglem wiec zobaczyc Uluru takim jakim go zawsze chcialem uwiecznic.
Po ponownej doglebnej penetracji Uluru pojechalem sobie do oddalonejgo o 40 km zespolu zaokraglonych masywow skalnych a la Uluru o nazwie Kata-Tjuta (rzekomo po aborygensku: "Wiele Glow"). Kata-Tjuta to nowa 'oficjalna' nazwa formacji skalnych ktore do niedawna okreslano mianem 'The Olgas'. Cale szczescie jednak ze po 2 wiekach walki z aborygenska Australia, od niedawna w Australii panuje wrecz moda na Aborygenow i ich kulture (chociaz nie az tak rozpowszechniona jak totalny renesans kultury Maorysow w Nowej Zelandii) ktora manifestuje sie np. powrotem do aborygenskich nazw. Przywraca to poczucie autentycznosci, szczegolnie w przypadku tak nieodlacznych kulturze Aborygenow symboli jak Uluru (poprzednio: 'Ayers Rock') czy wlasnie Kata-Tjuta. 'The Olgas' kojarzy mi sie osobiscie z Ruskimi, czyli niezbyt sympatycznie; o wiele fajniej jest wiec patrzyc na te skaly myslac o nich jako o 'Kata-Tjuta'.
Zanim tam dotarlem jednak, szlaki wedrowne byly juz pozamykane ze wzgledu na panuajcy upal (wszystkie dluzsze szlaki na terenie paruku narodowego Uluru-Kata-Tjuta sa zamkniete gdy temp. powierza przekroczy 36 stopni C, co tak jak teraz - w lecie oznacza ok. 11 rano). Kata-Tjuta robi ogromne wrazenie, ale to mimo wszystko nie powala na kolana tak jak Uluru, zrobilem wiec tylko pare zdjec i ruszylem w droge powrotna.
Wczesnej jadac 40 km przez pustynie minalem...1 samochod; jaki wiec byl moj szok gdy nagle zobaczylem wzdluz drogi 2 ludzi! I to nawet nie idacych ale.... BIEGNACYCH (!!!) po pustyni, doslownie 'in the middle of nowhere' w 40-sto stopniowym upale! Na odlgos mojego samochodu staneli i zaczeli mnie zatrzymywac. Najwyrazniej mieli dosyc truchtu w tak ekstremalnych warunkach a do domu (zespol 5 hoteli, sklepu i 1 stacji benzynowej, calosc zwana Yulara) - daleko.
Majac przed soba 40 km samotnej jazdy wsrod pustkowi i po 2 dniach spedzonych sam na sam ze skala, laknac kontaktu ludzkiego zatrzymalem sie czym predzej. Okazalo sie ze nie moglem trafic na fajniejszych gosci.
Dowiedzialem sie ze kolesie to bracia, Australijczycy z Sydney trenujacy do siedmiodniowego wyscigu (240 km!) przez marokanska czesc Sahary, czyli w warunkach wypisz wyjmaluj okolice Uluru. Jeden z kolesi - Mark, tego dnia konczyl 40 lat; bylismy wiec rownolatkami. Najwyrazniej i jego midlife crisis dopadl w tym samym momencie tyle ze on realizowal sie przez bieganie w upale po piachac pustyn, podczas gdy ja w poznawaniu swiata mieszkajac w komfortowych hotelach i wylegiwaniu sie na plazy z malymi przerwami na snorkling. No ale dla kazdego cos milego.......
Sami jednak przyznali ze ich sposob na odreagowanie midlife crisis jest, jak sami to stwierdzili, 'ekstramialnie ekstremalny'. Podczas gdy ja plywalem sobie w basenie podziwiajac Krzyz Poldunia, oni spedzili noc spiac na pustyni, wsrod wezy, skorpionow i much. Ale podobno widzieli kangura! Pustynnego! Byli tym faktem najwyrazniej poruszeni. Nie chcialem juz im nic mowic ze kangura to mozna zobaczyc i w Calgary Zoo, moze nie pustynnego ale zawsze. Goscie byli jednak przesympatyczni tak ze 40 km drogi minelo jak z bicza trzasnal. Na moje pytanie skad maja tyle wolnego (teraz treningi na pustyni, potem wyscig w Maroku) odpowiedzieli ze wlasnie sprzedali swoja firme konsultingowa zajmujaca sie rekrutacja profesonalistow; po wyscigu maja jednak zamiar rozkrecic nastepna. Zapytalem sie ich dla zartu czy potrzebuja ksiegowych. No i mam sie z nimi skontaktowac po powrocie do Kanady.
Kto wie?
Ps. Jesli ktos chce dowiedziec sie wiecej o ich wyscigu na Saharze i o ich samych wogole, ich strona intenretowa to: www.projectsahara.com. Polecam.
Czulem sie tam przefantastycznie.
O podrozy do Uluru marzylem od pierwszego momentu kiedy gdzies, kiedys, jeszcze w Polsce, dawno temu zobaczylem ten niesamowity monolit w telewizji. Mozna powiedziec, ze byla to milosc od pierwszego wejrzenia, ale aby spelnic jedno z najwiekszych marzen mego zycia musialem czekac nastepne 30 lat. Troche czasu wiec to zajelo ale nic to, ja i tak po prostu zawsze wiedzialem ze kiedys stane twarza w twarz z Uluru. Ale gdy juz stanalem, jego ogrom i niewyslowione, wprost nieziemskie piekno powalilo mnie na kolana.
Ktos moze powie: to tylko skala. Moze i tak. Ale najwieksza skala na swiecie, mierzacy 2.5 na 3.5 km monolit sterczacy na 350 m w gore wsrod tysiecy km kwadratowych plaskiej jak stol polpustyni. Dlatego Uluru widac doskonale z kilkudziesieciu km (dalej od niego nie odjechalem). Gdzie czlowiek nie pojedzie i sie nie ogladnie, zawsze gdzies tam na horyzoncie zobaczy sterczaca bryle Uluru. Ten monolit na pustyni to jak Krzyz Poludnia na niebie Antypodow; zawsze wyznacza kierunek swiata i pokazuje droge do domu.
A propos Krzyza Poludnia, konstelacji tak charakterystycznej dla poludniowej polkulki ze zdobiacej flagi i Australii i Nowej Zelandii, mialem okazje zobaczyc go po raz pierwszy w calej swojej okazalosci wlasnie w Ayers Rock, swiecacego wsrod pustynnej nocy tak wyraznie ze nie moglem uwierzyc ze jakos wczesniej nigdy go nie widzialem. Moze dlatego ze szukalem jakiejs wielkiej konstelacji zagubionej wsrod innych gwiazd ktora widac tylko na zasadzie: jesli ktos wczesniej by mi nie powiedzial jak i ktore gwiazdy polaczyc oraz jak zinterpretowac powstaly ksztalt w zyciu nie pomyslalbym ze to ma byc jakis Rak czy inny Koziorozec.
Z Krzyzem Poludnia nie ma takiego problemu. Czlowiek spojrzy w niebo i od razu go widzi. Nie ma watpliwosci co tu polaczyc, skad wylowic, czy to juz Krzyz Poludnia czy wciaz lapy Wodnika? Dlatego ze Krzyz Poludnia jest sam, na uboczu w stosunku do innych gwiazd na niebie i jest bardzo zwarty co czyni go bardzo mala konstelacja ale jakze urokliwie charakterystyczna. Czlowiek patrzy w niebo i mysli odrazu: "O, krzyz". Faktem jest ze jest jedna 'ekstra' gwiazda ktora burzy nieco ten perfekcyjnie harmonijny uklad ale jest to mala niedoskonalosc w ogolnie rzecz biorac najbardziej charakterystycznej i najlatwiej rozpoznawalnej konstelacji widocznej z Ziemi. Szkoda ze nie widac jej z polnocnej polkuli.
Co do samego Uluru to mialem okazje podziwiac jego majestat o kazdej porze dnia co jest w tym przypadku o tyle istotne ze w zaleznosci od kata padania promieni slonecznych Uluru wyglada....inaczej. Trudno to opisac, zapraszam wiec do ogladniecia moich zdjec. Kolor Uluru przechodzi od rozowawego (poludnie), poprzez zoltawo-zlocisty (pozne popoludnie) i pomaranczowy (rano i wieczor) do ciemno-ceglastego (tuz po wschodzie i zachodzie slonca) i ciemno brazowego (zmierzch). Obserwowanie tego niesamowitego zjawiska jest tak samo ekscytujace jak eksploracja monolitu u jego podstawy dlatego amatorow uczestnictwa w tym niesamowitym spektaklu jest taka masa ze wokol Uluru wyznaczone sa specjalne miejsca do obserwacji. I tak jak ze wzgledu na ogrom Uluru, podczas obchodzenia jego podstawy (prawie 10 km; przyznam jednak ze tutaj pokonal mnie 45 stopniowy zar lejacy sie z nieba i co sekunde atakujace wszysktie zakamarki mojej glowy muchy wiec go nie obszedlem w calosci) mialem wrazenie ze na pustyni jestem tylko ja i skala, tak nagle podczas i wschodu i zachodu slonca zobaczylem, przyznam ze z lekka ulga, ze jestem tylko jednym z dziesiatkow ludzi ktorzy przyjechali tego dnia ogladac Uluru.
Bedac tam tylko przez 2 dni oczywiscie bierze sie calosc przezycia takim jakim dane go bylo doswiadczac podczas aury panujacej tam akurat podczas pobytu. Ja zawsze mialem wyobrazenie ze zobacze Uluru w, ze tak powiem, klasycznej postaci - masyw skalny na tle bezchmurnego nieba. Dlatego przyznam ze troche mina mi zrzedla gdy zobaczylem chmury klebiace sie nad Ayers Rock podczas mojego pierwszego dnia pobytu. Okazalo sie jednak ze nie moglem lepiej trafic; dzieki gromadzacym sie chmurom podczas obserwacji Uluru w promieniach zachodzacego slonca skropil nas 3 minutowy deszcz co dalo efekt teczy nad gornym grzbietem monolitu. Tecza mizerna, tak zreszta jak deszcz na pustyni, ale ile osob moze powiedziec ze widzialo tecze nad Uluru? Fantastyczne przezycie.
Nastepnego dnia po chmurach nie pozostalo ani sladu; moglem wiec zobaczyc Uluru takim jakim go zawsze chcialem uwiecznic.
Po ponownej doglebnej penetracji Uluru pojechalem sobie do oddalonejgo o 40 km zespolu zaokraglonych masywow skalnych a la Uluru o nazwie Kata-Tjuta (rzekomo po aborygensku: "Wiele Glow"). Kata-Tjuta to nowa 'oficjalna' nazwa formacji skalnych ktore do niedawna okreslano mianem 'The Olgas'. Cale szczescie jednak ze po 2 wiekach walki z aborygenska Australia, od niedawna w Australii panuje wrecz moda na Aborygenow i ich kulture (chociaz nie az tak rozpowszechniona jak totalny renesans kultury Maorysow w Nowej Zelandii) ktora manifestuje sie np. powrotem do aborygenskich nazw. Przywraca to poczucie autentycznosci, szczegolnie w przypadku tak nieodlacznych kulturze Aborygenow symboli jak Uluru (poprzednio: 'Ayers Rock') czy wlasnie Kata-Tjuta. 'The Olgas' kojarzy mi sie osobiscie z Ruskimi, czyli niezbyt sympatycznie; o wiele fajniej jest wiec patrzyc na te skaly myslac o nich jako o 'Kata-Tjuta'.
Zanim tam dotarlem jednak, szlaki wedrowne byly juz pozamykane ze wzgledu na panuajcy upal (wszystkie dluzsze szlaki na terenie paruku narodowego Uluru-Kata-Tjuta sa zamkniete gdy temp. powierza przekroczy 36 stopni C, co tak jak teraz - w lecie oznacza ok. 11 rano). Kata-Tjuta robi ogromne wrazenie, ale to mimo wszystko nie powala na kolana tak jak Uluru, zrobilem wiec tylko pare zdjec i ruszylem w droge powrotna.
Wczesnej jadac 40 km przez pustynie minalem...1 samochod; jaki wiec byl moj szok gdy nagle zobaczylem wzdluz drogi 2 ludzi! I to nawet nie idacych ale.... BIEGNACYCH (!!!) po pustyni, doslownie 'in the middle of nowhere' w 40-sto stopniowym upale! Na odlgos mojego samochodu staneli i zaczeli mnie zatrzymywac. Najwyrazniej mieli dosyc truchtu w tak ekstremalnych warunkach a do domu (zespol 5 hoteli, sklepu i 1 stacji benzynowej, calosc zwana Yulara) - daleko.
Majac przed soba 40 km samotnej jazdy wsrod pustkowi i po 2 dniach spedzonych sam na sam ze skala, laknac kontaktu ludzkiego zatrzymalem sie czym predzej. Okazalo sie ze nie moglem trafic na fajniejszych gosci.
Dowiedzialem sie ze kolesie to bracia, Australijczycy z Sydney trenujacy do siedmiodniowego wyscigu (240 km!) przez marokanska czesc Sahary, czyli w warunkach wypisz wyjmaluj okolice Uluru. Jeden z kolesi - Mark, tego dnia konczyl 40 lat; bylismy wiec rownolatkami. Najwyrazniej i jego midlife crisis dopadl w tym samym momencie tyle ze on realizowal sie przez bieganie w upale po piachac pustyn, podczas gdy ja w poznawaniu swiata mieszkajac w komfortowych hotelach i wylegiwaniu sie na plazy z malymi przerwami na snorkling. No ale dla kazdego cos milego.......
Sami jednak przyznali ze ich sposob na odreagowanie midlife crisis jest, jak sami to stwierdzili, 'ekstramialnie ekstremalny'. Podczas gdy ja plywalem sobie w basenie podziwiajac Krzyz Poldunia, oni spedzili noc spiac na pustyni, wsrod wezy, skorpionow i much. Ale podobno widzieli kangura! Pustynnego! Byli tym faktem najwyrazniej poruszeni. Nie chcialem juz im nic mowic ze kangura to mozna zobaczyc i w Calgary Zoo, moze nie pustynnego ale zawsze. Goscie byli jednak przesympatyczni tak ze 40 km drogi minelo jak z bicza trzasnal. Na moje pytanie skad maja tyle wolnego (teraz treningi na pustyni, potem wyscig w Maroku) odpowiedzieli ze wlasnie sprzedali swoja firme konsultingowa zajmujaca sie rekrutacja profesonalistow; po wyscigu maja jednak zamiar rozkrecic nastepna. Zapytalem sie ich dla zartu czy potrzebuja ksiegowych. No i mam sie z nimi skontaktowac po powrocie do Kanady.
Kto wie?
Ps. Jesli ktos chce dowiedziec sie wiecej o ich wyscigu na Saharze i o ich samych wogole, ich strona intenretowa to: www.projectsahara.com. Polecam.
Monday, January 21, 2008
Przed przyjazdem do Melbourne slyszalem wiele glosow na temat rzekomej europejskosci tego miasta. Nie za bardzo wiedzialem o co chodzi i na czym ma ta 'europejskosc' polegac. Po tygodniu spedzonym w tym miescie - wciaz nie za bardzo wiem. Melbourne wyglada jak kazde inne duze polnocno-amerykanskie miasto plus tramwaje. Moze europejskosc Melbourne to wlasnie te tramwaje?
Przyznam ze i owszem, moze i wiecej dzieje sie w centrum Melbourne nizli w przecietnym polnocno-amerykanskim (czy australijsko-nowozelandzkim) miescie tej wielkosci; chodniki sa generalnie bardzo szerokie a mimo wszystko zapchane ludzmi, wszystkie restauracje maja stoliki na chodnikach (zawsze pelne), co rusz slychac jakichs domoroslych spiewakow, widac lewych cyrkowcow czy po prostu lokalnych dziwolagow. A przez ten cywilizacyjny chaos raz po raz przewala sie z hukiem tramwaj. No niby fajno jest ale zeby od razu mialo to-to przypominac Europe?
Nieporozumieniem jest tez podobno najbardziej europejska dzielnica - St Kilda. Z Europa kojarzyc moze sie ewentualnie jej JEDNA ulica, Acland (przy ktorej mieszkamy) a wlasciwie to tylko jej koncowka, gdzie swoje businessy maja Polacy, jak slynna na cala Australie cukiernia "Europa" czy po sasiedzku jadlodalnia "Frank's Place". No fakt, ten circa 250 metrowy kawalek ulicy zapchany po obydwu stronach cukierniami, butikami, kwiaciarniami, lodziarniami i innej masci sklepikami, z natloku businessu i ludzi na ulicy mozna ewentualnie pod Europe podciagnac. No a jak jeszcze przewali sie przez to wszystko tramwaj to nic tylko wypisz wymaluj Wieden albo inna Warszawa. Pojdziesz jednak troche dalej niz koncowka linii 96 albo ulice w bok i Europa sie konczy. Definitywnie.
Moze fajna jeszcze jest ulica Fitzroy (ale tylko jej lewa strona patrzac w strone Oceanu) zas reszta St Kilda, moim zdaniem, jest totalnie przereklamowana. Przyznam jednak bez bicia ze to co jest, jest ZAWSZE i TOTALNIE zapchana klientami. Piatek, swiatek czy niedziela. Od rana do polnocy. TLUMY LUDZI okupuja kazda restauracje, cukiernie, pub czy inna dyskoteke. To robi wrazenie; ja rozumiem - weekend, ludziska nie pracuja, kazdy chce odpoczac i zrelaksowac sie przy ptysiu i malej czarnej (nazywanej tutaj 'flat white') w kulturalnej atmosferze a przy okazji lyknac troche jodu od Oceanu i odchamic sie w para-europejskich klimatach. No wiec tluszcza rusza do St Kilda.
Ale przychodzi poniedzialek rano. Przecieram oczy o 8:00 po ledwie paru godzinach snu bo jakis duren znow darl pyska przez pol nocy (dyskoteka tuz za rogiem). Mysle sobie:
"Poczatek tygodnia wszysto wroci do normy, ludzie pojda do roboty i odechce im sie balowania, imprezowania i przesiadywania w restauracjach. Bedzie cisza i spokoj..."
Nic bardziej blednego.
Na przeciwko naszego domu sa 2 restauracje. 1 serwuje sniadania. WSZYSTKIE stoliki pelne i w srodku i na zewnatrz. Komplet klientow. O 8:00 rano w poniedzialek! I tak przez caly dzien do zamkniecia. A o 3 nad ranem jakis debil znow sie zaczal wydzierac......
Totalnie zbity z pantalyku tym rozwojem sytuacji, nastepnego ranka zrobilem obchod okolicznych przybytkow aby zorientowac sie czy tlumy w restauracji na przeciwko to jakis ewenement czy raczej regula. Przeszedlem sie wzdluz i wszerz Fitzroy Street. Moze nie bylo kompletow ale WSZYSTKIE restauracje byly otwarte, serwowaly sniadania i wszystkie mialy klientow. Ja rozumiem, wypic kawe, przekasic croissanta, przeczytac gazete, ewentualne wypalic papierosa. Ale ci wszyscy ludzie siedzieli nad stertami jedzenia! Zaintrygowany tym widokiem zaczalem im zagladac do talerzy; i coz oni jedli, az przykro patrzec: jakies wielojajeczne omlety, jajecznice z 5 jaj, stosy nalesnikow z bita smietana itd, itp. Czyli po prostu nic czego nie mogliby sobie zrobic w domu szybciej, zdrowiej i za pol ceny. Komu sie chce szykowac sie z samego ranca tylko po to aby isc do restauracji i siedziec godzinami nad glupia jajecznica?
Kto tutaj zwariowal, czy swiat czy ja?
W kazdym razie jedno jest pewne: Melbourne to z pewnoscia wiec miasto ludzi uwielbiajacych plenerowe zycie socjalne, w kazdej jego postaci. Nic wiec dziwnego ze to wlasnie tutaj rozgrywany jest jeden z wielkoszlemowych turniejow tenisowych - Australian Open na ktory i my rzecz oczywista sie wybralismy aby dopingowac nasze dzielnie spisujace sie w nim rodaczki - Marte Domachowska i Agnieszke Radwanska. Domachowska mielismy ogladac w sobote w meczu z jakas Chinka ale mecz odwolano ze wzgledu na deszcz. W miedzyczasie Radwanska wygrala swoj pojedynek tak ze pofatygowalismy sie na korty znowu w poniedzialek aby miec okazje zobaczyc i jedna i druga (bo w niedziele takze Domachowska wygrala swoj mecz).
Atmosfera na kortach Australia Open panuje przefantastyczna; zywcem przypomina mi to Mistrzostwa Swiata pilki noznej w pigulce (no bo jednak i skala i rozmach imprezy nie ten). Kolorowy tlum powiewajacy swoimi barwami narodowymi a ze kazdego dnia gra wielu reprezentantow rozmaitych krajow, tlum jest gesty i glosny. Doping czasem przypomina wypisz wymaluj ten z meczow pilki noznej jest wiec, jak na kojarzacy sie z cisza i skupieniem tenis, dosyc chaotycznie. Tegoroczna impreza miala juz np. starcia kibicow (Serbowie z Chorwatami) i interwencje policji z uzyciem gazow lzawiacych. Wypisz wymaluj burdel na trybunach a la pilka nozna. Az sie cieplej czlowiekowi robi na sercu widzac takie sceny. Przynajmniej wie ze jest na meczu o cos.
My na mecz Radwanskiej udalismy sie w pokojowych nastrojach (mimo ze grala z Rosjanka, babo-chopem z postura Frankensteina, niejaka Pietrowa, przy ktorej Agnieszka wygladala jak istne chuchro) i bez barw narodowych (bo jestesmy przejazdem). Ale w miedzyczasie Marta pierdyknela sobie na policzku polska flage tak ze zrobilo sie calkiem swojsko, tym bardziej ze na trybunach zasiadlo sporo rodakow ktorzy m.in. rozwiesili przyzwoitych rozmiarow flage narodowa, tyle ze z napisem Bialystok.
Wyszly dziewczyny i zaczal sie mecz. Rosjanka natarla z takim impetem ze w pierwszym secie przejechala po Radwanskiej (mimo naszego usilnego dopingu) jak czolg T-34 i szczerze powiedziawszy miny nam zrzedly bo wygladalo na to ze mecz skonczy sie gladkim zwyciestwem Frankenstaina. Na szczescie Agnieszka, jakims cudem stawila czola jej atomowym serwisom i gra sie wyrownala. Obserwujac postury obydwu zawodniczek wygladalo to na walke Davida z Goliatem i nie moglem uwierzyc ze Radwanska nie tylko jakos odparowywuje frontalny atak nacierajacego jak ten Mul Pancerny Petrowej ale i zaczyna wygrywac swoje serwisy. Od gemu do gemu, gra sie wyrownala. W 3-cim secie Petrowa siadla zupelnie symulujac jakas kontuzje (zeszla nawet z kortu na dobre 20 minut podczas ktorych moglem zaopatrzyc sie w piwo i lody) a koncowka nalezala juz tylko do Radwanskiej ktora grala jak z nut wygyrwajac ostatniego seta do jajca.
Przepiekny mecz, fenomenalna atmosfera na kortach i wspanialy dla Polki wynik. Prawdziwa uczta dla kibicow, szczegolnie kibicujacych Radwanskiej.
Potem ogladnalem jeszcze mecz Cilic-Blake ale pomimo dobrego poziomu i zacietosci walki zabraklo dla mnie osobiscie w tym wszystkim elementu patriotycznego w zwiazku z czym calosc splynela po mnie jak woda po kaczce. Dopiero to uswiadomilo mi jak waznym dla pelnego przezycia takiej imprezy jak Autralian Open bylo uczestnictwo w meczu Polki. Cale szczescie z jest taka Radwanska i czlowiek moze sie tym wszystkim naprawde poemocjonowac.
To byl naprawde piekny dzien. Jutro jedziemy zobaczyc Great Ocean Road a w srode - znow tenis!
Przyznam ze i owszem, moze i wiecej dzieje sie w centrum Melbourne nizli w przecietnym polnocno-amerykanskim (czy australijsko-nowozelandzkim) miescie tej wielkosci; chodniki sa generalnie bardzo szerokie a mimo wszystko zapchane ludzmi, wszystkie restauracje maja stoliki na chodnikach (zawsze pelne), co rusz slychac jakichs domoroslych spiewakow, widac lewych cyrkowcow czy po prostu lokalnych dziwolagow. A przez ten cywilizacyjny chaos raz po raz przewala sie z hukiem tramwaj. No niby fajno jest ale zeby od razu mialo to-to przypominac Europe?
Nieporozumieniem jest tez podobno najbardziej europejska dzielnica - St Kilda. Z Europa kojarzyc moze sie ewentualnie jej JEDNA ulica, Acland (przy ktorej mieszkamy) a wlasciwie to tylko jej koncowka, gdzie swoje businessy maja Polacy, jak slynna na cala Australie cukiernia "Europa" czy po sasiedzku jadlodalnia "Frank's Place". No fakt, ten circa 250 metrowy kawalek ulicy zapchany po obydwu stronach cukierniami, butikami, kwiaciarniami, lodziarniami i innej masci sklepikami, z natloku businessu i ludzi na ulicy mozna ewentualnie pod Europe podciagnac. No a jak jeszcze przewali sie przez to wszystko tramwaj to nic tylko wypisz wymaluj Wieden albo inna Warszawa. Pojdziesz jednak troche dalej niz koncowka linii 96 albo ulice w bok i Europa sie konczy. Definitywnie.
Moze fajna jeszcze jest ulica Fitzroy (ale tylko jej lewa strona patrzac w strone Oceanu) zas reszta St Kilda, moim zdaniem, jest totalnie przereklamowana. Przyznam jednak bez bicia ze to co jest, jest ZAWSZE i TOTALNIE zapchana klientami. Piatek, swiatek czy niedziela. Od rana do polnocy. TLUMY LUDZI okupuja kazda restauracje, cukiernie, pub czy inna dyskoteke. To robi wrazenie; ja rozumiem - weekend, ludziska nie pracuja, kazdy chce odpoczac i zrelaksowac sie przy ptysiu i malej czarnej (nazywanej tutaj 'flat white') w kulturalnej atmosferze a przy okazji lyknac troche jodu od Oceanu i odchamic sie w para-europejskich klimatach. No wiec tluszcza rusza do St Kilda.
Ale przychodzi poniedzialek rano. Przecieram oczy o 8:00 po ledwie paru godzinach snu bo jakis duren znow darl pyska przez pol nocy (dyskoteka tuz za rogiem). Mysle sobie:
"Poczatek tygodnia wszysto wroci do normy, ludzie pojda do roboty i odechce im sie balowania, imprezowania i przesiadywania w restauracjach. Bedzie cisza i spokoj..."
Nic bardziej blednego.
Na przeciwko naszego domu sa 2 restauracje. 1 serwuje sniadania. WSZYSTKIE stoliki pelne i w srodku i na zewnatrz. Komplet klientow. O 8:00 rano w poniedzialek! I tak przez caly dzien do zamkniecia. A o 3 nad ranem jakis debil znow sie zaczal wydzierac......
Totalnie zbity z pantalyku tym rozwojem sytuacji, nastepnego ranka zrobilem obchod okolicznych przybytkow aby zorientowac sie czy tlumy w restauracji na przeciwko to jakis ewenement czy raczej regula. Przeszedlem sie wzdluz i wszerz Fitzroy Street. Moze nie bylo kompletow ale WSZYSTKIE restauracje byly otwarte, serwowaly sniadania i wszystkie mialy klientow. Ja rozumiem, wypic kawe, przekasic croissanta, przeczytac gazete, ewentualne wypalic papierosa. Ale ci wszyscy ludzie siedzieli nad stertami jedzenia! Zaintrygowany tym widokiem zaczalem im zagladac do talerzy; i coz oni jedli, az przykro patrzec: jakies wielojajeczne omlety, jajecznice z 5 jaj, stosy nalesnikow z bita smietana itd, itp. Czyli po prostu nic czego nie mogliby sobie zrobic w domu szybciej, zdrowiej i za pol ceny. Komu sie chce szykowac sie z samego ranca tylko po to aby isc do restauracji i siedziec godzinami nad glupia jajecznica?
Kto tutaj zwariowal, czy swiat czy ja?
W kazdym razie jedno jest pewne: Melbourne to z pewnoscia wiec miasto ludzi uwielbiajacych plenerowe zycie socjalne, w kazdej jego postaci. Nic wiec dziwnego ze to wlasnie tutaj rozgrywany jest jeden z wielkoszlemowych turniejow tenisowych - Australian Open na ktory i my rzecz oczywista sie wybralismy aby dopingowac nasze dzielnie spisujace sie w nim rodaczki - Marte Domachowska i Agnieszke Radwanska. Domachowska mielismy ogladac w sobote w meczu z jakas Chinka ale mecz odwolano ze wzgledu na deszcz. W miedzyczasie Radwanska wygrala swoj pojedynek tak ze pofatygowalismy sie na korty znowu w poniedzialek aby miec okazje zobaczyc i jedna i druga (bo w niedziele takze Domachowska wygrala swoj mecz).
Atmosfera na kortach Australia Open panuje przefantastyczna; zywcem przypomina mi to Mistrzostwa Swiata pilki noznej w pigulce (no bo jednak i skala i rozmach imprezy nie ten). Kolorowy tlum powiewajacy swoimi barwami narodowymi a ze kazdego dnia gra wielu reprezentantow rozmaitych krajow, tlum jest gesty i glosny. Doping czasem przypomina wypisz wymaluj ten z meczow pilki noznej jest wiec, jak na kojarzacy sie z cisza i skupieniem tenis, dosyc chaotycznie. Tegoroczna impreza miala juz np. starcia kibicow (Serbowie z Chorwatami) i interwencje policji z uzyciem gazow lzawiacych. Wypisz wymaluj burdel na trybunach a la pilka nozna. Az sie cieplej czlowiekowi robi na sercu widzac takie sceny. Przynajmniej wie ze jest na meczu o cos.
My na mecz Radwanskiej udalismy sie w pokojowych nastrojach (mimo ze grala z Rosjanka, babo-chopem z postura Frankensteina, niejaka Pietrowa, przy ktorej Agnieszka wygladala jak istne chuchro) i bez barw narodowych (bo jestesmy przejazdem). Ale w miedzyczasie Marta pierdyknela sobie na policzku polska flage tak ze zrobilo sie calkiem swojsko, tym bardziej ze na trybunach zasiadlo sporo rodakow ktorzy m.in. rozwiesili przyzwoitych rozmiarow flage narodowa, tyle ze z napisem Bialystok.
Wyszly dziewczyny i zaczal sie mecz. Rosjanka natarla z takim impetem ze w pierwszym secie przejechala po Radwanskiej (mimo naszego usilnego dopingu) jak czolg T-34 i szczerze powiedziawszy miny nam zrzedly bo wygladalo na to ze mecz skonczy sie gladkim zwyciestwem Frankenstaina. Na szczescie Agnieszka, jakims cudem stawila czola jej atomowym serwisom i gra sie wyrownala. Obserwujac postury obydwu zawodniczek wygladalo to na walke Davida z Goliatem i nie moglem uwierzyc ze Radwanska nie tylko jakos odparowywuje frontalny atak nacierajacego jak ten Mul Pancerny Petrowej ale i zaczyna wygrywac swoje serwisy. Od gemu do gemu, gra sie wyrownala. W 3-cim secie Petrowa siadla zupelnie symulujac jakas kontuzje (zeszla nawet z kortu na dobre 20 minut podczas ktorych moglem zaopatrzyc sie w piwo i lody) a koncowka nalezala juz tylko do Radwanskiej ktora grala jak z nut wygyrwajac ostatniego seta do jajca.
Przepiekny mecz, fenomenalna atmosfera na kortach i wspanialy dla Polki wynik. Prawdziwa uczta dla kibicow, szczegolnie kibicujacych Radwanskiej.
Potem ogladnalem jeszcze mecz Cilic-Blake ale pomimo dobrego poziomu i zacietosci walki zabraklo dla mnie osobiscie w tym wszystkim elementu patriotycznego w zwiazku z czym calosc splynela po mnie jak woda po kaczce. Dopiero to uswiadomilo mi jak waznym dla pelnego przezycia takiej imprezy jak Autralian Open bylo uczestnictwo w meczu Polki. Cale szczescie z jest taka Radwanska i czlowiek moze sie tym wszystkim naprawde poemocjonowac.
To byl naprawde piekny dzien. Jutro jedziemy zobaczyc Great Ocean Road a w srode - znow tenis!
Saturday, January 19, 2008
Przedwczoraj odbylismy wycieczke do pobliskiej Melbourne Phillip Island, slynacej z codziennego rytualu desantu tysiaca (plus minus kilkadziesiat sztuk) mini-pingwinow na jedna z tamtejszych plaz. Rytual jest o tyle staly ze rozwinal sie wokol niego caly przemysl - wejscie na plaze zdobi olbrzymie, nowoczesne centrum informacyjne, dojscie do palzy odbywa sie tylko po eleganckich, drewnianych pomostach a na samej plazy zbudowane sa..... 2 obrzymie betonowe trybuny, wraz z autentyczna wieza kontrolna z ktorej rzekomo odbywa sie cowieczorne liczenie pingwinow oraz kierowanie calym zamieszaniem wogole. Czy wspomnialem tez o kilku przeciwlotniczych reflektorach a la Bitwa o Anglie swiecacych pingwinom w oczy podczas ich desantu?
Przyzam ze widzac to wszystko zwatpilem w autentycznosc calego przedsiewziecia. Ni jak nie moglem sobie wyobrazic ze pingwiny, widzac akcje na plazy zywcem przypominajaca przygotowania Wermahtu przed D-Day, mimo wszystko wyjda z Oceanu, zignoruja jakos przeswietlajace ich 1000 watowe zarowy tudziez 3 000 tysiecy par swidrujacych ich oczu i przemaszeruja pare metrow od tego cywilizacyjnego zgielku, jak gdyby nigdy nic do swoich legowisk.
Ale wbrew moim obawom oraz ku mojemu zdziwieniu wszystko odbylo sie dokladnie w taki sposob.
Po 2 godzinach wyczekiwania na plazy i po zapaleniu reflektorow, wkrotce z wody zaczely wylaniac sie pingwinie dywizje. Nie byl to zmasowany frontalny atak jakim go sobie wyobrazalem ale ladowanie kilku-kilkunastu osobowych pingwinich oddzialow w roznych odstepach czasowych, tak ze cala operacja ladowania ponad tysiaca pingwinow trwala prawie godzine. Okazalo sie jednak ze sam desant i parada przez plaze to tylko poczatek atrakcji. Najfajniesze zaczelo sie potem, gdy mozna bylo obserwowac pingwiny z pomostow laczacych centrum informacyjne z plaza. Tym razem w polmroku, bez swiecacego im prosto w galy reflektorow, pingiwny ruszyly do akcji znajdowania nie tylko swoich legowisk ukrytych w wydmach plazy ale i nawolywania w ciemnosciach swoich partnerow. Zaczal sie wiec prawdziwi pingiwni koncert a wydmy i okoliczne krzaki buzowaly od kotlujacych sie wsrod nich pingwinow. To mi sie podobalo najbardziej - ludzie sloczeni w ciemnosciach na kawalku drewnianego pomostu obserwowali jak pingwiny bez zadnej krepacji, radosnie i swobodnie zalatwiaja swoj business spokojnie mieszajac sie wsrod wydm. Dopiero tam mozna je bylo sobie dokladnie obejrzec bo spryciulue, wiekszosc plazowego desantu wysadzily w miejscach gdzie bylo najciemniej i na trybuny z reflektorami wychodzily tylko, moim zdaniem, jakies totalne gapy i nieudaczniki zyciowe.
Po poltorej godzinie, cala operacja zdawala sie zmierzac ku koncowi zaczelismy wiec swoj wlasny marsz w kierunku parkingu. Cale szczescie ze zaparkowalismy w najbardzej oddalonym od centrum miejscu (bylismy wlasciwie jedynym samochodem na tym parkingu) bo idac sobie, zauwazylismy nagle stojaca jak gdyby nigdy nic na naszej drodze.....pare pingwinw! Zapewne oddalenie tego akurat parkingu od dzikich tlumow, spokoj oraz cisza zachecily je aby tutaj wlasnie sie zainstalowac. I tak jak nie mozna bylo ich wczesniej ani fotografowac ani filmowac, tym razem nie bylo przebacz. Pingwinia para zostala dokumentalnie obfilmowana i tak obfotografowana (zaraz potem uciekly w krzaki) ze jestem pewien ze blysk flesha pozostanie im w oczach przez nastepne pare tygodni.
Tudno, zachcialo sie wam byc 'cute little pingwins', to teraz trzeba znosci cierpliwie ludzkie 'ochy', 'achy', uciekac w krzaki przed ich lapskami tudziez znosci blysk fleshow. Podobny los spotkal delfiny i miski koala; pogadajcie z nimi, powiedza wam ze nie ma lekko. Pocieszeniem niech bedzie to ze moglo byc gorzej: Co by bylo gdybscie urodzily sie np. jako rekin? Albo, strach pomyslec, australijski karaluch?
Przerabane.....
Ps. Wracajac do domu, po raz pierwszy widzialem skaczace sobie na wolnosci kangury. Wprawdzie skikanie odbywalo sie po ciemaku i nie za bardzo wyraznie je widzialem, ale bylo to i tak o wiele wieksze przezycie niz zobaczenie kangura w zoo, nawet jesli mozna dac mu jesc i wyczochrac za uszy tak jak to jest przyjete w Australii. Wesole kangurze skakanie, m.in w poprzek drogi skonczylo sie dla jednego z kangurow tragicznie - lezal martwy na drodze. Tak samo zreszta jak mis koala. Serce mi krwawilo gdy to zobaczylem ale coz, rozentuzjazmowana pingwinim desantem tluszcza wracala gremialnie samochodami do domow i mimo ciemnej nocy, ograniczenia predkosci i znakow o przechodzacych koala i skaczacych kangurach kazdy pedzil jak wariat aby byc w Melbourne przed polnoca. Beztrosko pozostawiajac martwe efekty swojej glupoty na drodze.....
Przyzam ze widzac to wszystko zwatpilem w autentycznosc calego przedsiewziecia. Ni jak nie moglem sobie wyobrazic ze pingwiny, widzac akcje na plazy zywcem przypominajaca przygotowania Wermahtu przed D-Day, mimo wszystko wyjda z Oceanu, zignoruja jakos przeswietlajace ich 1000 watowe zarowy tudziez 3 000 tysiecy par swidrujacych ich oczu i przemaszeruja pare metrow od tego cywilizacyjnego zgielku, jak gdyby nigdy nic do swoich legowisk.
Ale wbrew moim obawom oraz ku mojemu zdziwieniu wszystko odbylo sie dokladnie w taki sposob.
Po 2 godzinach wyczekiwania na plazy i po zapaleniu reflektorow, wkrotce z wody zaczely wylaniac sie pingwinie dywizje. Nie byl to zmasowany frontalny atak jakim go sobie wyobrazalem ale ladowanie kilku-kilkunastu osobowych pingwinich oddzialow w roznych odstepach czasowych, tak ze cala operacja ladowania ponad tysiaca pingwinow trwala prawie godzine. Okazalo sie jednak ze sam desant i parada przez plaze to tylko poczatek atrakcji. Najfajniesze zaczelo sie potem, gdy mozna bylo obserwowac pingwiny z pomostow laczacych centrum informacyjne z plaza. Tym razem w polmroku, bez swiecacego im prosto w galy reflektorow, pingiwny ruszyly do akcji znajdowania nie tylko swoich legowisk ukrytych w wydmach plazy ale i nawolywania w ciemnosciach swoich partnerow. Zaczal sie wiec prawdziwi pingiwni koncert a wydmy i okoliczne krzaki buzowaly od kotlujacych sie wsrod nich pingwinow. To mi sie podobalo najbardziej - ludzie sloczeni w ciemnosciach na kawalku drewnianego pomostu obserwowali jak pingwiny bez zadnej krepacji, radosnie i swobodnie zalatwiaja swoj business spokojnie mieszajac sie wsrod wydm. Dopiero tam mozna je bylo sobie dokladnie obejrzec bo spryciulue, wiekszosc plazowego desantu wysadzily w miejscach gdzie bylo najciemniej i na trybuny z reflektorami wychodzily tylko, moim zdaniem, jakies totalne gapy i nieudaczniki zyciowe.
Po poltorej godzinie, cala operacja zdawala sie zmierzac ku koncowi zaczelismy wiec swoj wlasny marsz w kierunku parkingu. Cale szczescie ze zaparkowalismy w najbardzej oddalonym od centrum miejscu (bylismy wlasciwie jedynym samochodem na tym parkingu) bo idac sobie, zauwazylismy nagle stojaca jak gdyby nigdy nic na naszej drodze.....pare pingwinw! Zapewne oddalenie tego akurat parkingu od dzikich tlumow, spokoj oraz cisza zachecily je aby tutaj wlasnie sie zainstalowac. I tak jak nie mozna bylo ich wczesniej ani fotografowac ani filmowac, tym razem nie bylo przebacz. Pingwinia para zostala dokumentalnie obfilmowana i tak obfotografowana (zaraz potem uciekly w krzaki) ze jestem pewien ze blysk flesha pozostanie im w oczach przez nastepne pare tygodni.
Tudno, zachcialo sie wam byc 'cute little pingwins', to teraz trzeba znosci cierpliwie ludzkie 'ochy', 'achy', uciekac w krzaki przed ich lapskami tudziez znosci blysk fleshow. Podobny los spotkal delfiny i miski koala; pogadajcie z nimi, powiedza wam ze nie ma lekko. Pocieszeniem niech bedzie to ze moglo byc gorzej: Co by bylo gdybscie urodzily sie np. jako rekin? Albo, strach pomyslec, australijski karaluch?
Przerabane.....
Ps. Wracajac do domu, po raz pierwszy widzialem skaczace sobie na wolnosci kangury. Wprawdzie skikanie odbywalo sie po ciemaku i nie za bardzo wyraznie je widzialem, ale bylo to i tak o wiele wieksze przezycie niz zobaczenie kangura w zoo, nawet jesli mozna dac mu jesc i wyczochrac za uszy tak jak to jest przyjete w Australii. Wesole kangurze skakanie, m.in w poprzek drogi skonczylo sie dla jednego z kangurow tragicznie - lezal martwy na drodze. Tak samo zreszta jak mis koala. Serce mi krwawilo gdy to zobaczylem ale coz, rozentuzjazmowana pingwinim desantem tluszcza wracala gremialnie samochodami do domow i mimo ciemnej nocy, ograniczenia predkosci i znakow o przechodzacych koala i skaczacych kangurach kazdy pedzil jak wariat aby byc w Melbourne przed polnoca. Beztrosko pozostawiajac martwe efekty swojej glupoty na drodze.....
Minal wlasnie 3 tydzien naszego pobytu w Australii; czyli jestesmy juz tutaj dokladnie tyle czasu ile spedzilismy w Nowej Zelandii. Czas wiec chyba na jakies podsumowania moich wrazen na temat tych tak podobnych do siebie a jednoczesnie jakze odmiennych krajow. A ze siedze sobie przy kawce na balkonie w najbardziej rozrywkowej dzielnicy Melbourne - St Kilda podczas gdy z nieba siapi deszcz, nie mozna sobie wyobrazic bardziej refleksyjnej atmosfery dla napisania paru slow na ten temat.
Gdyby nie widok, deszcz i ten melancholijny jak jasna cholera nastroj, moze zamiast tego opisalbym wczorajszy wieczor ktory spedzilismy na Phillip Island obserwujac parade tysiaca pingwinow defilujacych przez plaze do swoich legowisk na wydmach. Cos niesamowitego. Ale musi to poczekac na nastepny raz.
To make the long story short, jak to mowia autochtoni, najkrotsze porownanie jakie przychodzi mi do glowy to takie ze Nowa Zelandia w porownaniu z Australia to..... skansen. Wprawdzie bardzo piekny skansen ale tylko (choc dla ktorych moze i 'az') skansen. Nic dziwnego ze co dziesiaty nowozelandczyk mieszka w Australii (co jak na kraj ledwie 4 milionow osob jest sporym drenazem rdzennej populacji). Australia bije Nowa Zelandie na glowe w kazdej praktycznie kategorii, a juz szczegolnie turystycznie: Opera House w Sydney, Sydney Harbour Bridge, Bondi Beach, Great Barrier Reef, Ayers Rock (Uluru) to ikony na skale swiatowa. Oczywiscie i Nowa Zelandia ma swoje piekne zakatki; nie ujmujac jednak nic z piekna Nowej Zelandii, Australia to Nowa Zelandia podniesiona do szescianu.
Takze zycie kulturalne Australii to istny nokaut dla zapyzialej pod tym wzgledem Nowej Zelandii (chociazby Nowy Rok w Sydney czy Australian Open w Melbourne); kazdy jednak inny aspekt australijskiego zycia, nawet ten najbardziej codzienny i przyziemny bije swoim rozmachem tudziez kolorytem Nowa Zelandie. Plaze w Australii (pomimo ich liczebnosci) sa pelne ludzi, woda ciepla (no, moze oprocz Melbourne), austostrady sa powszechne, wielopasmowe i....proste (prawdziwa ulga po nowozelandzikch jednopasmowych 'kreciolach'), ceny tudziez koszty zycia wogole o wiele nizsze itd, itp. Wszystko jest takie jakie powinno byc gdy czlowiek mysli o egzotycznym, wysoko rozwinietym kraju takim jak Australia. W Nowej Zelandii w roznym stopniu, ale brakuje jednak tego wszystkiego. Ozywiscie dla kazdego cos milego, kazdy wiec musi sobie sam odpowiedziec na pytanie czy woli nowozelandzka chlodna egzotyke czy przepiekny, cieply australijski koloryt i rozmach.
To autralijskie plusy. Teraz minusy.
Dla mnie osobiscie, chyba jedynym ale za to powaznym minusem Australii w porownaniu z Nowa Zelandia sa powszechnie wystepujace tutaj paskudztwa. 160 gatunkow wezy (w tym 'tylko' 130 jadowitych), wszystkie najbardziej jadowite pajaki swiata, ptak wielkosci strusia ktory (teoretycznie wprawdzie ale zawsze) moze Cie zabic, nietoperze wielkosci gawronow i karaluchy wielkosci chomika.
No i te przerazajace jadowite misie Koala......
Nie, no z tym to juz troche przesadzilem ale fakt pozostaje faktem ze czlowiek tutaj tak wyczulony na jakiekolwiek paskudztwa i zwiazane z nimi ugryzienia i ukaszenia ze czasami graniczy to (tak jak w moim przypadku) z paranoja. No ale jak tutaj spac spokojnie tudziez wyjsc na dwor/pole ze swiadomoscia ze jesli cos Cie ugryzie trzeba koniecznie znalezc egzemplarz (oczywiscie wczesniej go ukatrupiajac), zapakowac w fiolke/sloik/butelke i dostarczyc wraz ze swoja ugryziona konczyna do najblizszej stacji pogotowia ratunkowego? Bez konfrontacji z martwym okazem w sloiku lekarze czesto i gesto nie sa bowiem w stanie znalezc skutecznie szybko odpowiedniego antidotum na ugryzienie w zwiazku z czym klient moze sie po prostu najnormalniej w swiecie przekrecic.
Dlatego ja, z definicji, zabijam wszystko dookola co sie rusza i miesci pod kapciem. Karaluchow natluklem sie tutaj juz dosyc (vide moj post z Sydney. Jeden byl takich gabarytow ze przyznam, raczka mi zadrzala ale bidaczek ledwo juz sie ruszal, tak sie nazarl trutki, wiec jakos to super-paskudztwo ukatrupilem), na obsiadajace mnie gremialnie muchy przestalem juz nawet zwracac uwage i patrze sobie na nie z narastajac czuloscia myslac: "O, mucha! O nastepne dziesiec! Ale fajne muchy, prawie takie jak w Polsce!". Tak ogarniety sentymentem za niejadowitymi paskudztwami pozwalam muchom-swojakom robic ze mna co im sie podoba.
Ale szczegolnie wyczulony jestem na jakies egzotyczne paskudztwa. W Sydney np. zaatakowaly mnie 2 latajace chrzaszcze (chyba chrzaszcze bo tak je zapalczywie rozdeptalem ze potem mialem klopoty z identyfikacja). Wprawdzie nie czytalem o jadowitych chrzaszczach ale cholera je tam wie co takie australijsie paskudztwa potencjalnie mogly mi do organizmu wpuscic. A poza tym jakos przeciez musialem sie ratowac........
W Brisbane zabilem na balkonie przezroczystego (?!!!) pajaka wygladajacego jak mini skorpion. I znow, takim go pamietam chociaz nie jestem tego w 100% pewien bo moja reakcja byla na tyle blyskawiczna ze widzialem to-to w stanie w jakim je stworzyla natura tylko przez ulamek sekundy.
Ale z pewnoscia byl to pajak bo nastepnego dnia, po raz pierwszy od 2 tygodni rozpadalo sie jak jasna cholera.
No ale poza tym Australia jest super. Tyle ze jadowite paskudztwa.... Ich ilosc i wielkosc to cios ponizej pasa.
Za tydzien lece na srodek australijskiej pustyni, do Ayers Rock (Uluru). Ciekawe jakie paskudztwa tam zobacze?
Gdyby nie widok, deszcz i ten melancholijny jak jasna cholera nastroj, moze zamiast tego opisalbym wczorajszy wieczor ktory spedzilismy na Phillip Island obserwujac parade tysiaca pingwinow defilujacych przez plaze do swoich legowisk na wydmach. Cos niesamowitego. Ale musi to poczekac na nastepny raz.
To make the long story short, jak to mowia autochtoni, najkrotsze porownanie jakie przychodzi mi do glowy to takie ze Nowa Zelandia w porownaniu z Australia to..... skansen. Wprawdzie bardzo piekny skansen ale tylko (choc dla ktorych moze i 'az') skansen. Nic dziwnego ze co dziesiaty nowozelandczyk mieszka w Australii (co jak na kraj ledwie 4 milionow osob jest sporym drenazem rdzennej populacji). Australia bije Nowa Zelandie na glowe w kazdej praktycznie kategorii, a juz szczegolnie turystycznie: Opera House w Sydney, Sydney Harbour Bridge, Bondi Beach, Great Barrier Reef, Ayers Rock (Uluru) to ikony na skale swiatowa. Oczywiscie i Nowa Zelandia ma swoje piekne zakatki; nie ujmujac jednak nic z piekna Nowej Zelandii, Australia to Nowa Zelandia podniesiona do szescianu.
Takze zycie kulturalne Australii to istny nokaut dla zapyzialej pod tym wzgledem Nowej Zelandii (chociazby Nowy Rok w Sydney czy Australian Open w Melbourne); kazdy jednak inny aspekt australijskiego zycia, nawet ten najbardziej codzienny i przyziemny bije swoim rozmachem tudziez kolorytem Nowa Zelandie. Plaze w Australii (pomimo ich liczebnosci) sa pelne ludzi, woda ciepla (no, moze oprocz Melbourne), austostrady sa powszechne, wielopasmowe i....proste (prawdziwa ulga po nowozelandzikch jednopasmowych 'kreciolach'), ceny tudziez koszty zycia wogole o wiele nizsze itd, itp. Wszystko jest takie jakie powinno byc gdy czlowiek mysli o egzotycznym, wysoko rozwinietym kraju takim jak Australia. W Nowej Zelandii w roznym stopniu, ale brakuje jednak tego wszystkiego. Ozywiscie dla kazdego cos milego, kazdy wiec musi sobie sam odpowiedziec na pytanie czy woli nowozelandzka chlodna egzotyke czy przepiekny, cieply australijski koloryt i rozmach.
To autralijskie plusy. Teraz minusy.
Dla mnie osobiscie, chyba jedynym ale za to powaznym minusem Australii w porownaniu z Nowa Zelandia sa powszechnie wystepujace tutaj paskudztwa. 160 gatunkow wezy (w tym 'tylko' 130 jadowitych), wszystkie najbardziej jadowite pajaki swiata, ptak wielkosci strusia ktory (teoretycznie wprawdzie ale zawsze) moze Cie zabic, nietoperze wielkosci gawronow i karaluchy wielkosci chomika.
No i te przerazajace jadowite misie Koala......
Nie, no z tym to juz troche przesadzilem ale fakt pozostaje faktem ze czlowiek tutaj tak wyczulony na jakiekolwiek paskudztwa i zwiazane z nimi ugryzienia i ukaszenia ze czasami graniczy to (tak jak w moim przypadku) z paranoja. No ale jak tutaj spac spokojnie tudziez wyjsc na dwor/pole ze swiadomoscia ze jesli cos Cie ugryzie trzeba koniecznie znalezc egzemplarz (oczywiscie wczesniej go ukatrupiajac), zapakowac w fiolke/sloik/butelke i dostarczyc wraz ze swoja ugryziona konczyna do najblizszej stacji pogotowia ratunkowego? Bez konfrontacji z martwym okazem w sloiku lekarze czesto i gesto nie sa bowiem w stanie znalezc skutecznie szybko odpowiedniego antidotum na ugryzienie w zwiazku z czym klient moze sie po prostu najnormalniej w swiecie przekrecic.
Dlatego ja, z definicji, zabijam wszystko dookola co sie rusza i miesci pod kapciem. Karaluchow natluklem sie tutaj juz dosyc (vide moj post z Sydney. Jeden byl takich gabarytow ze przyznam, raczka mi zadrzala ale bidaczek ledwo juz sie ruszal, tak sie nazarl trutki, wiec jakos to super-paskudztwo ukatrupilem), na obsiadajace mnie gremialnie muchy przestalem juz nawet zwracac uwage i patrze sobie na nie z narastajac czuloscia myslac: "O, mucha! O nastepne dziesiec! Ale fajne muchy, prawie takie jak w Polsce!". Tak ogarniety sentymentem za niejadowitymi paskudztwami pozwalam muchom-swojakom robic ze mna co im sie podoba.
Ale szczegolnie wyczulony jestem na jakies egzotyczne paskudztwa. W Sydney np. zaatakowaly mnie 2 latajace chrzaszcze (chyba chrzaszcze bo tak je zapalczywie rozdeptalem ze potem mialem klopoty z identyfikacja). Wprawdzie nie czytalem o jadowitych chrzaszczach ale cholera je tam wie co takie australijsie paskudztwa potencjalnie mogly mi do organizmu wpuscic. A poza tym jakos przeciez musialem sie ratowac........
W Brisbane zabilem na balkonie przezroczystego (?!!!) pajaka wygladajacego jak mini skorpion. I znow, takim go pamietam chociaz nie jestem tego w 100% pewien bo moja reakcja byla na tyle blyskawiczna ze widzialem to-to w stanie w jakim je stworzyla natura tylko przez ulamek sekundy.
Ale z pewnoscia byl to pajak bo nastepnego dnia, po raz pierwszy od 2 tygodni rozpadalo sie jak jasna cholera.
No ale poza tym Australia jest super. Tyle ze jadowite paskudztwa.... Ich ilosc i wielkosc to cios ponizej pasa.
Za tydzien lece na srodek australijskiej pustyni, do Ayers Rock (Uluru). Ciekawe jakie paskudztwa tam zobacze?
Subscribe to:
Posts (Atom)