Minal wlasnie 3 tydzien naszego pobytu w Australii; czyli jestesmy juz tutaj dokladnie tyle czasu ile spedzilismy w Nowej Zelandii. Czas wiec chyba na jakies podsumowania moich wrazen na temat tych tak podobnych do siebie a jednoczesnie jakze odmiennych krajow. A ze siedze sobie przy kawce na balkonie w najbardziej rozrywkowej dzielnicy Melbourne - St Kilda podczas gdy z nieba siapi deszcz, nie mozna sobie wyobrazic bardziej refleksyjnej atmosfery dla napisania paru slow na ten temat.
Gdyby nie widok, deszcz i ten melancholijny jak jasna cholera nastroj, moze zamiast tego opisalbym wczorajszy wieczor ktory spedzilismy na Phillip Island obserwujac parade tysiaca pingwinow defilujacych przez plaze do swoich legowisk na wydmach. Cos niesamowitego. Ale musi to poczekac na nastepny raz.
To make the long story short, jak to mowia autochtoni, najkrotsze porownanie jakie przychodzi mi do glowy to takie ze Nowa Zelandia w porownaniu z Australia to..... skansen. Wprawdzie bardzo piekny skansen ale tylko (choc dla ktorych moze i 'az') skansen. Nic dziwnego ze co dziesiaty nowozelandczyk mieszka w Australii (co jak na kraj ledwie 4 milionow osob jest sporym drenazem rdzennej populacji). Australia bije Nowa Zelandie na glowe w kazdej praktycznie kategorii, a juz szczegolnie turystycznie: Opera House w Sydney, Sydney Harbour Bridge, Bondi Beach, Great Barrier Reef, Ayers Rock (Uluru) to ikony na skale swiatowa. Oczywiscie i Nowa Zelandia ma swoje piekne zakatki; nie ujmujac jednak nic z piekna Nowej Zelandii, Australia to Nowa Zelandia podniesiona do szescianu.
Takze zycie kulturalne Australii to istny nokaut dla zapyzialej pod tym wzgledem Nowej Zelandii (chociazby Nowy Rok w Sydney czy Australian Open w Melbourne); kazdy jednak inny aspekt australijskiego zycia, nawet ten najbardziej codzienny i przyziemny bije swoim rozmachem tudziez kolorytem Nowa Zelandie. Plaze w Australii (pomimo ich liczebnosci) sa pelne ludzi, woda ciepla (no, moze oprocz Melbourne), austostrady sa powszechne, wielopasmowe i....proste (prawdziwa ulga po nowozelandzikch jednopasmowych 'kreciolach'), ceny tudziez koszty zycia wogole o wiele nizsze itd, itp. Wszystko jest takie jakie powinno byc gdy czlowiek mysli o egzotycznym, wysoko rozwinietym kraju takim jak Australia. W Nowej Zelandii w roznym stopniu, ale brakuje jednak tego wszystkiego. Ozywiscie dla kazdego cos milego, kazdy wiec musi sobie sam odpowiedziec na pytanie czy woli nowozelandzka chlodna egzotyke czy przepiekny, cieply australijski koloryt i rozmach.
To autralijskie plusy. Teraz minusy.
Dla mnie osobiscie, chyba jedynym ale za to powaznym minusem Australii w porownaniu z Nowa Zelandia sa powszechnie wystepujace tutaj paskudztwa. 160 gatunkow wezy (w tym 'tylko' 130 jadowitych), wszystkie najbardziej jadowite pajaki swiata, ptak wielkosci strusia ktory (teoretycznie wprawdzie ale zawsze) moze Cie zabic, nietoperze wielkosci gawronow i karaluchy wielkosci chomika.
No i te przerazajace jadowite misie Koala......
Nie, no z tym to juz troche przesadzilem ale fakt pozostaje faktem ze czlowiek tutaj tak wyczulony na jakiekolwiek paskudztwa i zwiazane z nimi ugryzienia i ukaszenia ze czasami graniczy to (tak jak w moim przypadku) z paranoja. No ale jak tutaj spac spokojnie tudziez wyjsc na dwor/pole ze swiadomoscia ze jesli cos Cie ugryzie trzeba koniecznie znalezc egzemplarz (oczywiscie wczesniej go ukatrupiajac), zapakowac w fiolke/sloik/butelke i dostarczyc wraz ze swoja ugryziona konczyna do najblizszej stacji pogotowia ratunkowego? Bez konfrontacji z martwym okazem w sloiku lekarze czesto i gesto nie sa bowiem w stanie znalezc skutecznie szybko odpowiedniego antidotum na ugryzienie w zwiazku z czym klient moze sie po prostu najnormalniej w swiecie przekrecic.
Dlatego ja, z definicji, zabijam wszystko dookola co sie rusza i miesci pod kapciem. Karaluchow natluklem sie tutaj juz dosyc (vide moj post z Sydney. Jeden byl takich gabarytow ze przyznam, raczka mi zadrzala ale bidaczek ledwo juz sie ruszal, tak sie nazarl trutki, wiec jakos to super-paskudztwo ukatrupilem), na obsiadajace mnie gremialnie muchy przestalem juz nawet zwracac uwage i patrze sobie na nie z narastajac czuloscia myslac: "O, mucha! O nastepne dziesiec! Ale fajne muchy, prawie takie jak w Polsce!". Tak ogarniety sentymentem za niejadowitymi paskudztwami pozwalam muchom-swojakom robic ze mna co im sie podoba.
Ale szczegolnie wyczulony jestem na jakies egzotyczne paskudztwa. W Sydney np. zaatakowaly mnie 2 latajace chrzaszcze (chyba chrzaszcze bo tak je zapalczywie rozdeptalem ze potem mialem klopoty z identyfikacja). Wprawdzie nie czytalem o jadowitych chrzaszczach ale cholera je tam wie co takie australijsie paskudztwa potencjalnie mogly mi do organizmu wpuscic. A poza tym jakos przeciez musialem sie ratowac........
W Brisbane zabilem na balkonie przezroczystego (?!!!) pajaka wygladajacego jak mini skorpion. I znow, takim go pamietam chociaz nie jestem tego w 100% pewien bo moja reakcja byla na tyle blyskawiczna ze widzialem to-to w stanie w jakim je stworzyla natura tylko przez ulamek sekundy.
Ale z pewnoscia byl to pajak bo nastepnego dnia, po raz pierwszy od 2 tygodni rozpadalo sie jak jasna cholera.
No ale poza tym Australia jest super. Tyle ze jadowite paskudztwa.... Ich ilosc i wielkosc to cios ponizej pasa.
Za tydzien lece na srodek australijskiej pustyni, do Ayers Rock (Uluru). Ciekawe jakie paskudztwa tam zobacze?

Saturday, January 19, 2008
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
1 comment:
To jednak ta nasza zima nie jest tak zla, wytlucze wszystko i nie trzeba obawiac sie zadnego robactwa. Wlasnie u nas w tej chwili pada snieg...i jest przeslicznie. Pozdrowienia.
Post a Comment