Sunday, February 3, 2008

Wczoraj wieczorem wrocilismy do domu. Kolko naszej Wielkiej Przygody zamknelo sie wiec nie tylko definitywnie ale, co najwazniejsze, szczesliwie. Bez przesady mowie 'Wielkiej' bo w ciagu tych ostatnich 2 miesiecy przemierzylismy 11 samolotami prawie 40 000 km (czyli nieomalze oblecielismy dookola kule ziemska po rowniku), przejechalismy prawie 10 000 km samochodem po LEWEJ stronie (kto nie jezdzil nigdy nie tego faktu w pelni nie doceni) oraz przejechalismy pare tysiecy km wszelkiej masci pociagami, kolejkami, metrami i tramwajami. O paruset km przeplynietych lacznie 3 promami nie wspomne.

I wszystko dobre co sie dobrze konczy.

Najwiekszym sukcesem naszej Wyprawy moim zdaniem bylo to, ze pomimo tak czestego i dalekiego przemieszczania sie, nocowania w kilkunastu najrozmaitszych miejscach, stolowania sie w najprzerozniejszych przybytkach, od 5-gwiazdkowych restauracji do bardzo podejrzanych biznesikow, nie tylko ze nigdy nie podlapalismy (szczegolnie Veronika) zadnego przeziebienia tudziez jakiegos innego chorobska, ale nie nabawilismy sie nawet ani razu absolutnie zadnych sensacji zoladkowych! Cala apteczka lekarstw, antybiotykow oraz masci i mikstur na wszelkie dolegliwosci swiata wrocila z nami do domu nienaruszona. Przez bite 2 miesiace moglismy wiec cieszyc sie w pelni kazdym dniem spedzonym w tych wszystkich przepieknych miejscach ktore dane bylo nam tak dokladnie poznac. Pieknie.

Oczywiscie, dopiero po powrocie do domu okazalo sie ze calosc nie odbyla sie bez pewnych zgrzytow, na szczescie tylko materialnych.
1. Avis NZ przyslal mi do domu mandat za przekroczenie predkosci, rzekomo w Omapere/Opononi. Coz to jednak za mandat - NZ$25 dolarow! (ledwie $18 dolarow kanadyjskich!). Kolejny dla mnie dowod na desperacje NZ w znajdywaniu jakicholwiek pieniedzy zasilajacych najwyrazniej pusta kase tego panstwa. Jestem tym faktem powaznie zaniepokojony.
2. Hertz Australia przyslal mi rachunek odzwierciedlajacy moje wyrzniecie samochodem w slup na parkingu w Sydney. $350 w plecy ale bede apelowal.
3. Marriott Courtyard San Francisco sciagnal prawie $60 za doslownie pieciominutowa rozmowe telefoniczna Marty z mama. To najwieksze zdzierstwo ktorego bylem swiadkiem w naszych wojazach. Najdziwniejsze jest to ze wydarzylo sie w kraju w ktorym najmniej mozna bylo sie spodziewac takiego bezczelnego zlodziejstwa. A juz myslalem ze Tahiti nie pobije nic. No coz, jak widac - podroze ksztalca.

Czesciowo jednak moge wybaczyc Amerykanom ta zlodzejska pazernosc gdyz dzieki ich gestowi (co za dziwny narod - ze skrajnosci w skrajnosc!) zakonczylismy nasza Wielka Przygode z fasonem. Nie wiem i chyba nigdy sie nie dowiem tak naprawde dlaczego, ale w droge z hotelu na lotnisko obsluga Mariotta przyslala po nas.....LIMUZYNE!!! Podejrzewam ze spowodowane to moglo byc wyrzutami sumienia za najdrozsza rozmowe telefoniczna swiata za ktora nas policzyli. Fakt pozostaje faktem ze wieziono nas na lotnisko niczym gwiazdy filmowe. Chichotalismy z Marta z tego faktu przez cala droge. Veronika byla w siodmym niebie.......

Przesymptayczny akcent na zakonczenie najpiekniejszej podrozy jaka mozna sobie wyobrazic. Perfekt.

Konczac moje relacje, chcialem goraco wszystkim podziekowac za wszelkie maile i komentarze ktore otrzymalem w ciagu ostatnich 2 miesiecy. Czytalem je zawsze z najwieksza przyjemnoscia. Przepraszam jednoczesnie ze na wiekszosc z nich nie bylem w stanie odpowiedziec; dopiero teraz wiem ze koncept bezposredniego dostepu do bezprzewodowego internetu jest na swiecie wciaz w powijakach. Ale znow - podroze ksztalca.

Z tej podrozy wynieslismy nauk i wrazen ktore starcza nam na wiele, wiele lat. Dziekuje ze nam w niej towarzyszyliscie.

Tomki z Krainy Kangurow

Monday, January 28, 2008

Pakujac sie na jutrzejsza droge do domu, robie sobie szybko w glowie rachunek 'zyskow i strat' naszej podrozy. O zyskach juz mowilem. Teraz o stratach, pomijajac moze te materialne (lacznie z moja ukochana katana dzinsowa ktora zostawilem w taksowce w Sydney), bo te sa oczywiscie katastrofalne.

Oto wiec moje 'top ten' niekoniecznie w takiej a nie innej kolejnosci:

1. Widzialem kolczatke ale nie widzialem dziobaka
2. Nigdy nie zobaczylem skikajacego beztrosko po australijskich rowninach kangura
3. Nie mialem okazji (oraz czasu, pieniedzy i pogody) aby zobaczyc The Great Barrier Reef
4. Przez tropiklana ulewe nie objechalem dookola Moorea
5. 1 Apostol zawalil mi sie ledwie na 2 lata przed moim tu przyjazdem
6. W Australii bylem wyrzucony z roznych przybytkow, raz (prawie na pysk) z convenience store oraz z obskurnego fast food. Australijskie chamy!
7. Ledwie przezylem atak kilkunastu karaluchow, 1 daktylowca, 2 chrzaszczy i pajaka
8. Po raz pierwszy w zyciu jechalem taksowka ktorej kierowca:
a) pierwsze pytanie jakie mi zadal brzmialo: - "Czy mozesz mi powiedziec jak tam dojechac?"
b) pol drogi gawedzil ze znajomym z Bobmaju drac sie w nieboglosy w narzreczu Hula-Gula (najwyrazniej kiepski odbior przez komorke Melbourne-Bombaj)
c) pod koniec ZABLADZIL (!!!) Mimo ze caly czas uzywal GPS ktory prowadzil go jak po sznurku
d) Z mina zbitego psa dozowal mi wydawanie reszty liczac na......NAPIWEK (!!!). Juz mu chcialem powiedziec ze napiwek to moze sobie odliczyc za ta ekstra droge za ktora mi policzyl kiedy sie zgubil. Ale po co?
9. Conocne wysluchiwanie przez bite 2 tygodnie nocnych wrzaskow za oknem obdzieranych ze skory meneli i ich (przepraszam za dosadnosc ale nie moge inaczej) dziwek w Melbourne. No ale wiadomo..."EUROPA"!!!
10. Zmarnowane pol tygodnia w Auckland ze wzgledu na lejacy deszcz oraz, jak to okreslam, ogolny nowozelandzki 'pogodowy bullshit' (pomimo rzekomo panujacego tam lata) sprzedawany w przewodnikach jako 'subtropical climate' a w rzeczywistosci przypominajacy permanentny poczatek maja w Polsce.

A poza tym, a moze przede wszystkim: WSZECHOBECNA DROZYZNA ktora osiagnela swoje apogeum w NZ ktorej np. proceder bezczelnego wyciskania ostatnich pieniedzy od turystow w postaci placenia $25 od lebka przy wylocie z kraju stawiaja stawiaja ten kraj w takiej kategorii jak Kuba czy Dominikana gdzie tego rodzaj praktyki sa powszechne acz zrozumiale. Ale w NZ?! Zenada! Australia nie pobiera oplat za wylot z kraju ale np. placenie $4 za wozek na lotnisku w Melbourne to tez swego rodzaju rekord swiata. O Tahiti nie wspomne bo to osobna kategoria wymykajaca sie wszelkim racjonlanym klasyfikacjom i jedno co sie cisnie na usta widzac takie zdzierstwo to okrzyk: "Ratunku!!! Zldzieje!!!".

To tyle. Niby nic, a jednak. Na pocieszenie oczywiscie wciaz pozostaje mi cala litania 'zyskow', lacznie z tym dla mnie najwazniejszym - doglebnej penetracji Uluru oraz wszystkich jego zakamarkow tudziez fakt wciaz przebywam w miejscu gdzie temperatura na dzien dzisiejszy jest rowno 70 (slownie: SIE-DEM-DZIE-SIAT) stopni Celcjusza wyzsza niz w Calgary. Co jednak juz np. dla Veroniki nie jest zadnym argumentem. Dzis rano informujac ja ze idziemy na plaze, Veronika zaprotestowala kategorycznie mowiac (cytuje):
- "Co? Znow na plaze? O nie! Codziennie chodzic na plaze jest boring"!

Czas do domu.
Nasz pobyt w Krainie Kangurow tak jak cala nasza wyprawa dobiega powoli konca. Pojutrze wylatujemy do San Francisco gdzie spedzimy 2 dni a potem juz tylko lot do domu. Te ostatnie pare dni w Melbourne postanowilismy spedzic spokojnie, powoli przygotowujac sie do powrotu i myslac juz o powrocie do normalnego zycia. Doszlismy do wniosku ze starczy juz jezdzenia z miejsca na miejsce i calego ambarasu z tym zwiazanego (wypozyczenie samochodu, nawiagacja po nieznanym miescie itd). W ciagu tych 2 miesiecy najezdzilem sie po dziurki w noscie. Wystarczy. Zobaczylismy juz wszystko co chcielismy zobaczyc; teraz czas na pelny relaks na plazy. Szczegolnie ze w Melbourne zagoscila przepiekna pogoda.

Naprawde nie przesadzam mowiac ze jestem juz zmeczony jezdzeniem w kolko; jako ze wiekszosc naszego pobytu wypadla na kraje w ktorych obowiazuje lewostronny ruch, od prawie 2 miesiecy to ja bylem jedynym 'sterem i zeglarzem' naszych wojazy ('okret' byl zawsze pozyczony). Marta nie podjela sie proby przestawienia calego myslenia, tudziez instynktow wyrobionych przez kilkanascie lat jazdy samochodem na ruch lewostronny. Dla mnie samego, przyznam, bylo to nie lada wyzwanie ale jakos udalo mi sie przejechac prawie 10 000 km po lewej stronie, po wszystkich mozliwych nawierzchniach, z piaskiem wlacznie bez zadnego wypadku. Mialem jedynie mala stluczke ale nawet nie na ulicy tylko manewrujac duzym samochodem na parkingu naszego budynku w Sydney. Cofajac wyrznalem po prostu w slup. Oby sie mialo tylko takie wypadki....

Kazdy samochod ktory wypozyczylismy byl inny (a wypozyczylismy lacznie 6 roznych samochodow) i ciezko czasem bylo mi sie od razu przestawic na nowe gabaryty. Choc swego rodzaju mistrzostwem, moim skromnym zdaniem, bylo prowadzenie przeze mnie samochodziku wielkosci malucha (nic innego akurat nie bylo dostepne w pobliskiej wypozyczalni a chcielismy pojechac zobaczyc pingwiny) z manualna skrzynia biegow (oczywiscie po lewej stronie) przez 3 milionowe, pagorkowate miasto (kazde ruszenie ze swiatel to zawal serca) ktorego kompletnie nie znalem. W dodatku lal deszcz a po ulicy, zeby mi przypadkiem nie bylo za latwo, jechal tramwaj. I jakos dowiozlem nas szczesliwie do domu.

Piszac to na 2 dni przed wylotem, moge powiedziec ze calosc przerosla moje najsmielsze oczekiwania. To byly najwspanialsze 2 miesiace mojego zycia spedzone w zdrowiu i radosci w jednych z napiekniejszych miejsc swiata, cieplych i egzotycznych podczas gdy w Kanadzie szalala zima. Poznalismy wspanialych ludzi, przezylismy mase niezapomnianych chwil. I tak jak targaly mna watpliwosci czy nie jedziemy na zbyt dlugo, czy nie za daleko od domu (w razie jakichs trudnosci), jak zniesie ta podroz i oddalenie Veronika, itd, itp. Tak dzisiaj moge powiedziec ze moje obawy okazaly sie, na cale szczescie, plonne. Opatrznosc czuwala nad nami przez cala nasza podroz; co wiecej, wynagrodzila moje niepokoje z nawiazka. Przezylismy na jawie 2 miesiace marzen.

W natloku tych wszystkich niezapomnianych chwil sa te ktore zostana z nami na zawsze:

1. Veronika trzymajaca misia Koala.Widac bylo ze serce jej zamarlo na te pare minut. Z pewnoscia najwieksze przezycie jakie sobie mozna wyobrazic dla zakochanego w zwierzetach 6-latka, rownie wielkie jak dla patrzacych na to niewyslowione szczescie swojego dziecka rodzicow.
2. Parada tysiaca pingwinow na Phillip Island. Cos niesamowitego. Nastepny taki show - na Antarktydzie.
3. Uluru
4. Pobyt na nowozelandzkiej farmie, plyniecie lodka przez jaskinie z tysiacami swiecacych nad glowami robaczkow tudziez gnanie samochodem po bezkresach tamtejszych plaz (w koncu nie musialem przejmowac sie lewostronnym ruchem)
5. Moorea.
6. Sydney jako najpiekniejsze miasto jakie widzialem w zyciu.
7. Eukaliptusowy las z buszujacymi tam misiami Koala. Roznica taka jak ogladanie slonia w Zoo a ogldanie go na sawannie w Afryce.
8. Plaza przy 12 apostolach. Najbardziej magiczna plaza na jakiej bylem w zyciu.
9. Kibicowanie Radwanskiej na Australian Open w jej niesamowitym meczu z Petrova.
10. Celebrowanie Nowego Roku i ogladanie sztucznych ogni z naszego balkonu w Sydney.

A teraz mozna ta liste odwrocic tudziez wymieszac w dowolnej kolejnosci i wciaz bedzie akuratna. Ewentualnie mozna ja uzupelnic nastepnymi 10, lub lepiej 20 punktami.

To byly przepiekne wakacje. Nie wiem czy jeszcze kiedys w zyciu dane mi bedzie powtorzyc cos tak pieknego. Oby....

Saturday, January 26, 2008

Moja podroz do czerwonego centrum Australii byla uwienczeniem naszych 2 miesiecznych wojazy po Antypodach. Do Ayers Rock pojechalem jednak samemu, gdyz doszlismy do wniosku ze nie bylo sensu ciaganac Veroniki przez pol kontynentu, na 2 dni na pustynie gdzie jedyna atrakcja jest gapienie sie w temperaturze 45 stopni na jakas skale. Nie wspominajac o dodatkowej atrakcji o ktorej nie pisza zadne przewodniki - permanentnie atakujacych wszystko co sie rusza (ucieczka na drzewo nic tu nie pomaga) i upierdliwych jak jasna cholera chmarach much.

Czulem sie tam przefantastycznie.

O podrozy do Uluru marzylem od pierwszego momentu kiedy gdzies, kiedys, jeszcze w Polsce, dawno temu zobaczylem ten niesamowity monolit w telewizji. Mozna powiedziec, ze byla to milosc od pierwszego wejrzenia, ale aby spelnic jedno z najwiekszych marzen mego zycia musialem czekac nastepne 30 lat. Troche czasu wiec to zajelo ale nic to, ja i tak po prostu zawsze wiedzialem ze kiedys stane twarza w twarz z Uluru. Ale gdy juz stanalem, jego ogrom i niewyslowione, wprost nieziemskie piekno powalilo mnie na kolana.

Ktos moze powie: to tylko skala. Moze i tak. Ale najwieksza skala na swiecie, mierzacy 2.5 na 3.5 km monolit sterczacy na 350 m w gore wsrod tysiecy km kwadratowych plaskiej jak stol polpustyni. Dlatego Uluru widac doskonale z kilkudziesieciu km (dalej od niego nie odjechalem). Gdzie czlowiek nie pojedzie i sie nie ogladnie, zawsze gdzies tam na horyzoncie zobaczy sterczaca bryle Uluru. Ten monolit na pustyni to jak Krzyz Poludnia na niebie Antypodow; zawsze wyznacza kierunek swiata i pokazuje droge do domu.

A propos Krzyza Poludnia, konstelacji tak charakterystycznej dla poludniowej polkulki ze zdobiacej flagi i Australii i Nowej Zelandii, mialem okazje zobaczyc go po raz pierwszy w calej swojej okazalosci wlasnie w Ayers Rock, swiecacego wsrod pustynnej nocy tak wyraznie ze nie moglem uwierzyc ze jakos wczesniej nigdy go nie widzialem. Moze dlatego ze szukalem jakiejs wielkiej konstelacji zagubionej wsrod innych gwiazd ktora widac tylko na zasadzie: jesli ktos wczesniej by mi nie powiedzial jak i ktore gwiazdy polaczyc oraz jak zinterpretowac powstaly ksztalt w zyciu nie pomyslalbym ze to ma byc jakis Rak czy inny Koziorozec.

Z Krzyzem Poludnia nie ma takiego problemu. Czlowiek spojrzy w niebo i od razu go widzi. Nie ma watpliwosci co tu polaczyc, skad wylowic, czy to juz Krzyz Poludnia czy wciaz lapy Wodnika? Dlatego ze Krzyz Poludnia jest sam, na uboczu w stosunku do innych gwiazd na niebie i jest bardzo zwarty co czyni go bardzo mala konstelacja ale jakze urokliwie charakterystyczna. Czlowiek patrzy w niebo i mysli odrazu: "O, krzyz". Faktem jest ze jest jedna 'ekstra' gwiazda ktora burzy nieco ten perfekcyjnie harmonijny uklad ale jest to mala niedoskonalosc w ogolnie rzecz biorac najbardziej charakterystycznej i najlatwiej rozpoznawalnej konstelacji widocznej z Ziemi. Szkoda ze nie widac jej z polnocnej polkuli.

Co do samego Uluru to mialem okazje podziwiac jego majestat o kazdej porze dnia co jest w tym przypadku o tyle istotne ze w zaleznosci od kata padania promieni slonecznych Uluru wyglada....inaczej. Trudno to opisac, zapraszam wiec do ogladniecia moich zdjec. Kolor Uluru przechodzi od rozowawego (poludnie), poprzez zoltawo-zlocisty (pozne popoludnie) i pomaranczowy (rano i wieczor) do ciemno-ceglastego (tuz po wschodzie i zachodzie slonca) i ciemno brazowego (zmierzch). Obserwowanie tego niesamowitego zjawiska jest tak samo ekscytujace jak eksploracja monolitu u jego podstawy dlatego amatorow uczestnictwa w tym niesamowitym spektaklu jest taka masa ze wokol Uluru wyznaczone sa specjalne miejsca do obserwacji. I tak jak ze wzgledu na ogrom Uluru, podczas obchodzenia jego podstawy (prawie 10 km; przyznam jednak ze tutaj pokonal mnie 45 stopniowy zar lejacy sie z nieba i co sekunde atakujace wszysktie zakamarki mojej glowy muchy wiec go nie obszedlem w calosci) mialem wrazenie ze na pustyni jestem tylko ja i skala, tak nagle podczas i wschodu i zachodu slonca zobaczylem, przyznam ze z lekka ulga, ze jestem tylko jednym z dziesiatkow ludzi ktorzy przyjechali tego dnia ogladac Uluru.

Bedac tam tylko przez 2 dni oczywiscie bierze sie calosc przezycia takim jakim dane go bylo doswiadczac podczas aury panujacej tam akurat podczas pobytu. Ja zawsze mialem wyobrazenie ze zobacze Uluru w, ze tak powiem, klasycznej postaci - masyw skalny na tle bezchmurnego nieba. Dlatego przyznam ze troche mina mi zrzedla gdy zobaczylem chmury klebiace sie nad Ayers Rock podczas mojego pierwszego dnia pobytu. Okazalo sie jednak ze nie moglem lepiej trafic; dzieki gromadzacym sie chmurom podczas obserwacji Uluru w promieniach zachodzacego slonca skropil nas 3 minutowy deszcz co dalo efekt teczy nad gornym grzbietem monolitu. Tecza mizerna, tak zreszta jak deszcz na pustyni, ale ile osob moze powiedziec ze widzialo tecze nad Uluru? Fantastyczne przezycie.

Nastepnego dnia po chmurach nie pozostalo ani sladu; moglem wiec zobaczyc Uluru takim jakim go zawsze chcialem uwiecznic.

Po ponownej doglebnej penetracji Uluru pojechalem sobie do oddalonejgo o 40 km zespolu zaokraglonych masywow skalnych a la Uluru o nazwie Kata-Tjuta (rzekomo po aborygensku: "Wiele Glow"). Kata-Tjuta to nowa 'oficjalna' nazwa formacji skalnych ktore do niedawna okreslano mianem 'The Olgas'. Cale szczescie jednak ze po 2 wiekach walki z aborygenska Australia, od niedawna w Australii panuje wrecz moda na Aborygenow i ich kulture (chociaz nie az tak rozpowszechniona jak totalny renesans kultury Maorysow w Nowej Zelandii) ktora manifestuje sie np. powrotem do aborygenskich nazw. Przywraca to poczucie autentycznosci, szczegolnie w przypadku tak nieodlacznych kulturze Aborygenow symboli jak Uluru (poprzednio: 'Ayers Rock') czy wlasnie Kata-Tjuta. 'The Olgas' kojarzy mi sie osobiscie z Ruskimi, czyli niezbyt sympatycznie; o wiele fajniej jest wiec patrzyc na te skaly myslac o nich jako o 'Kata-Tjuta'.

Zanim tam dotarlem jednak, szlaki wedrowne byly juz pozamykane ze wzgledu na panuajcy upal (wszystkie dluzsze szlaki na terenie paruku narodowego Uluru-Kata-Tjuta sa zamkniete gdy temp. powierza przekroczy 36 stopni C, co tak jak teraz - w lecie oznacza ok. 11 rano). Kata-Tjuta robi ogromne wrazenie, ale to mimo wszystko nie powala na kolana tak jak Uluru, zrobilem wiec tylko pare zdjec i ruszylem w droge powrotna.

Wczesnej jadac 40 km przez pustynie minalem...1 samochod; jaki wiec byl moj szok gdy nagle zobaczylem wzdluz drogi 2 ludzi! I to nawet nie idacych ale.... BIEGNACYCH (!!!) po pustyni, doslownie 'in the middle of nowhere' w 40-sto stopniowym upale! Na odlgos mojego samochodu staneli i zaczeli mnie zatrzymywac. Najwyrazniej mieli dosyc truchtu w tak ekstremalnych warunkach a do domu (zespol 5 hoteli, sklepu i 1 stacji benzynowej, calosc zwana Yulara) - daleko.

Majac przed soba 40 km samotnej jazdy wsrod pustkowi i po 2 dniach spedzonych sam na sam ze skala, laknac kontaktu ludzkiego zatrzymalem sie czym predzej. Okazalo sie ze nie moglem trafic na fajniejszych gosci.

Dowiedzialem sie ze kolesie to bracia, Australijczycy z Sydney trenujacy do siedmiodniowego wyscigu (240 km!) przez marokanska czesc Sahary, czyli w warunkach wypisz wyjmaluj okolice Uluru. Jeden z kolesi - Mark, tego dnia konczyl 40 lat; bylismy wiec rownolatkami. Najwyrazniej i jego midlife crisis dopadl w tym samym momencie tyle ze on realizowal sie przez bieganie w upale po piachac pustyn, podczas gdy ja w poznawaniu swiata mieszkajac w komfortowych hotelach i wylegiwaniu sie na plazy z malymi przerwami na snorkling. No ale dla kazdego cos milego.......

Sami jednak przyznali ze ich sposob na odreagowanie midlife crisis jest, jak sami to stwierdzili, 'ekstramialnie ekstremalny'. Podczas gdy ja plywalem sobie w basenie podziwiajac Krzyz Poldunia, oni spedzili noc spiac na pustyni, wsrod wezy, skorpionow i much. Ale podobno widzieli kangura! Pustynnego! Byli tym faktem najwyrazniej poruszeni. Nie chcialem juz im nic mowic ze kangura to mozna zobaczyc i w Calgary Zoo, moze nie pustynnego ale zawsze. Goscie byli jednak przesympatyczni tak ze 40 km drogi minelo jak z bicza trzasnal. Na moje pytanie skad maja tyle wolnego (teraz treningi na pustyni, potem wyscig w Maroku) odpowiedzieli ze wlasnie sprzedali swoja firme konsultingowa zajmujaca sie rekrutacja profesonalistow; po wyscigu maja jednak zamiar rozkrecic nastepna. Zapytalem sie ich dla zartu czy potrzebuja ksiegowych. No i mam sie z nimi skontaktowac po powrocie do Kanady.

Kto wie?

Ps. Jesli ktos chce dowiedziec sie wiecej o ich wyscigu na Saharze i o ich samych wogole, ich strona intenretowa to: www.projectsahara.com. Polecam.

Monday, January 21, 2008

Przed przyjazdem do Melbourne slyszalem wiele glosow na temat rzekomej europejskosci tego miasta. Nie za bardzo wiedzialem o co chodzi i na czym ma ta 'europejskosc' polegac. Po tygodniu spedzonym w tym miescie - wciaz nie za bardzo wiem. Melbourne wyglada jak kazde inne duze polnocno-amerykanskie miasto plus tramwaje. Moze europejskosc Melbourne to wlasnie te tramwaje?

Przyznam ze i owszem, moze i wiecej dzieje sie w centrum Melbourne nizli w przecietnym polnocno-amerykanskim (czy australijsko-nowozelandzkim) miescie tej wielkosci; chodniki sa generalnie bardzo szerokie a mimo wszystko zapchane ludzmi, wszystkie restauracje maja stoliki na chodnikach (zawsze pelne), co rusz slychac jakichs domoroslych spiewakow, widac lewych cyrkowcow czy po prostu lokalnych dziwolagow. A przez ten cywilizacyjny chaos raz po raz przewala sie z hukiem tramwaj. No niby fajno jest ale zeby od razu mialo to-to przypominac Europe?

Nieporozumieniem jest tez podobno najbardziej europejska dzielnica - St Kilda. Z Europa kojarzyc moze sie ewentualnie jej JEDNA ulica, Acland (przy ktorej mieszkamy) a wlasciwie to tylko jej koncowka, gdzie swoje businessy maja Polacy, jak slynna na cala Australie cukiernia "Europa" czy po sasiedzku jadlodalnia "Frank's Place". No fakt, ten circa 250 metrowy kawalek ulicy zapchany po obydwu stronach cukierniami, butikami, kwiaciarniami, lodziarniami i innej masci sklepikami, z natloku businessu i ludzi na ulicy mozna ewentualnie pod Europe podciagnac. No a jak jeszcze przewali sie przez to wszystko tramwaj to nic tylko wypisz wymaluj Wieden albo inna Warszawa. Pojdziesz jednak troche dalej niz koncowka linii 96 albo ulice w bok i Europa sie konczy. Definitywnie.

Moze fajna jeszcze jest ulica Fitzroy (ale tylko jej lewa strona patrzac w strone Oceanu) zas reszta St Kilda, moim zdaniem, jest totalnie przereklamowana. Przyznam jednak bez bicia ze to co jest, jest ZAWSZE i TOTALNIE zapchana klientami. Piatek, swiatek czy niedziela. Od rana do polnocy. TLUMY LUDZI okupuja kazda restauracje, cukiernie, pub czy inna dyskoteke. To robi wrazenie; ja rozumiem - weekend, ludziska nie pracuja, kazdy chce odpoczac i zrelaksowac sie przy ptysiu i malej czarnej (nazywanej tutaj 'flat white') w kulturalnej atmosferze a przy okazji lyknac troche jodu od Oceanu i odchamic sie w para-europejskich klimatach. No wiec tluszcza rusza do St Kilda.

Ale przychodzi poniedzialek rano. Przecieram oczy o 8:00 po ledwie paru godzinach snu bo jakis duren znow darl pyska przez pol nocy (dyskoteka tuz za rogiem). Mysle sobie:

"Poczatek tygodnia wszysto wroci do normy, ludzie pojda do roboty i odechce im sie balowania, imprezowania i przesiadywania w restauracjach. Bedzie cisza i spokoj..."

Nic bardziej blednego.

Na przeciwko naszego domu sa 2 restauracje. 1 serwuje sniadania. WSZYSTKIE stoliki pelne i w srodku i na zewnatrz. Komplet klientow. O 8:00 rano w poniedzialek! I tak przez caly dzien do zamkniecia. A o 3 nad ranem jakis debil znow sie zaczal wydzierac......

Totalnie zbity z pantalyku tym rozwojem sytuacji, nastepnego ranka zrobilem obchod okolicznych przybytkow aby zorientowac sie czy tlumy w restauracji na przeciwko to jakis ewenement czy raczej regula. Przeszedlem sie wzdluz i wszerz Fitzroy Street. Moze nie bylo kompletow ale WSZYSTKIE restauracje byly otwarte, serwowaly sniadania i wszystkie mialy klientow. Ja rozumiem, wypic kawe, przekasic croissanta, przeczytac gazete, ewentualne wypalic papierosa. Ale ci wszyscy ludzie siedzieli nad stertami jedzenia! Zaintrygowany tym widokiem zaczalem im zagladac do talerzy; i coz oni jedli, az przykro patrzec: jakies wielojajeczne omlety, jajecznice z 5 jaj, stosy nalesnikow z bita smietana itd, itp. Czyli po prostu nic czego nie mogliby sobie zrobic w domu szybciej, zdrowiej i za pol ceny. Komu sie chce szykowac sie z samego ranca tylko po to aby isc do restauracji i siedziec godzinami nad glupia jajecznica?

Kto tutaj zwariowal, czy swiat czy ja?

W kazdym razie jedno jest pewne: Melbourne to z pewnoscia wiec miasto ludzi uwielbiajacych plenerowe zycie socjalne, w kazdej jego postaci. Nic wiec dziwnego ze to wlasnie tutaj rozgrywany jest jeden z wielkoszlemowych turniejow tenisowych - Australian Open na ktory i my rzecz oczywista sie wybralismy aby dopingowac nasze dzielnie spisujace sie w nim rodaczki - Marte Domachowska i Agnieszke Radwanska. Domachowska mielismy ogladac w sobote w meczu z jakas Chinka ale mecz odwolano ze wzgledu na deszcz. W miedzyczasie Radwanska wygrala swoj pojedynek tak ze pofatygowalismy sie na korty znowu w poniedzialek aby miec okazje zobaczyc i jedna i druga (bo w niedziele takze Domachowska wygrala swoj mecz).

Atmosfera na kortach Australia Open panuje przefantastyczna; zywcem przypomina mi to Mistrzostwa Swiata pilki noznej w pigulce (no bo jednak i skala i rozmach imprezy nie ten). Kolorowy tlum powiewajacy swoimi barwami narodowymi a ze kazdego dnia gra wielu reprezentantow rozmaitych krajow, tlum jest gesty i glosny. Doping czasem przypomina wypisz wymaluj ten z meczow pilki noznej jest wiec, jak na kojarzacy sie z cisza i skupieniem tenis, dosyc chaotycznie. Tegoroczna impreza miala juz np. starcia kibicow (Serbowie z Chorwatami) i interwencje policji z uzyciem gazow lzawiacych. Wypisz wymaluj burdel na trybunach a la pilka nozna. Az sie cieplej czlowiekowi robi na sercu widzac takie sceny. Przynajmniej wie ze jest na meczu o cos.

My na mecz Radwanskiej udalismy sie w pokojowych nastrojach (mimo ze grala z Rosjanka, babo-chopem z postura Frankensteina, niejaka Pietrowa, przy ktorej Agnieszka wygladala jak istne chuchro) i bez barw narodowych (bo jestesmy przejazdem). Ale w miedzyczasie Marta pierdyknela sobie na policzku polska flage tak ze zrobilo sie calkiem swojsko, tym bardziej ze na trybunach zasiadlo sporo rodakow ktorzy m.in. rozwiesili przyzwoitych rozmiarow flage narodowa, tyle ze z napisem Bialystok.

Wyszly dziewczyny i zaczal sie mecz. Rosjanka natarla z takim impetem ze w pierwszym secie przejechala po Radwanskiej (mimo naszego usilnego dopingu) jak czolg T-34 i szczerze powiedziawszy miny nam zrzedly bo wygladalo na to ze mecz skonczy sie gladkim zwyciestwem Frankenstaina. Na szczescie Agnieszka, jakims cudem stawila czola jej atomowym serwisom i gra sie wyrownala. Obserwujac postury obydwu zawodniczek wygladalo to na walke Davida z Goliatem i nie moglem uwierzyc ze Radwanska nie tylko jakos odparowywuje frontalny atak nacierajacego jak ten Mul Pancerny Petrowej ale i zaczyna wygrywac swoje serwisy. Od gemu do gemu, gra sie wyrownala. W 3-cim secie Petrowa siadla zupelnie symulujac jakas kontuzje (zeszla nawet z kortu na dobre 20 minut podczas ktorych moglem zaopatrzyc sie w piwo i lody) a koncowka nalezala juz tylko do Radwanskiej ktora grala jak z nut wygyrwajac ostatniego seta do jajca.

Przepiekny mecz, fenomenalna atmosfera na kortach i wspanialy dla Polki wynik. Prawdziwa uczta dla kibicow, szczegolnie kibicujacych Radwanskiej.

Potem ogladnalem jeszcze mecz Cilic-Blake ale pomimo dobrego poziomu i zacietosci walki zabraklo dla mnie osobiscie w tym wszystkim elementu patriotycznego w zwiazku z czym calosc splynela po mnie jak woda po kaczce. Dopiero to uswiadomilo mi jak waznym dla pelnego przezycia takiej imprezy jak Autralian Open bylo uczestnictwo w meczu Polki. Cale szczescie z jest taka Radwanska i czlowiek moze sie tym wszystkim naprawde poemocjonowac.

To byl naprawde piekny dzien. Jutro jedziemy zobaczyc Great Ocean Road a w srode - znow tenis!

Saturday, January 19, 2008

Przedwczoraj odbylismy wycieczke do pobliskiej Melbourne Phillip Island, slynacej z codziennego rytualu desantu tysiaca (plus minus kilkadziesiat sztuk) mini-pingwinow na jedna z tamtejszych plaz. Rytual jest o tyle staly ze rozwinal sie wokol niego caly przemysl - wejscie na plaze zdobi olbrzymie, nowoczesne centrum informacyjne, dojscie do palzy odbywa sie tylko po eleganckich, drewnianych pomostach a na samej plazy zbudowane sa..... 2 obrzymie betonowe trybuny, wraz z autentyczna wieza kontrolna z ktorej rzekomo odbywa sie cowieczorne liczenie pingwinow oraz kierowanie calym zamieszaniem wogole. Czy wspomnialem tez o kilku przeciwlotniczych reflektorach a la Bitwa o Anglie swiecacych pingwinom w oczy podczas ich desantu?

Przyzam ze widzac to wszystko zwatpilem w autentycznosc calego przedsiewziecia. Ni jak nie moglem sobie wyobrazic ze pingwiny, widzac akcje na plazy zywcem przypominajaca przygotowania Wermahtu przed D-Day, mimo wszystko wyjda z Oceanu, zignoruja jakos przeswietlajace ich 1000 watowe zarowy tudziez 3 000 tysiecy par swidrujacych ich oczu i przemaszeruja pare metrow od tego cywilizacyjnego zgielku, jak gdyby nigdy nic do swoich legowisk.

Ale wbrew moim obawom oraz ku mojemu zdziwieniu wszystko odbylo sie dokladnie w taki sposob.

Po 2 godzinach wyczekiwania na plazy i po zapaleniu reflektorow, wkrotce z wody zaczely wylaniac sie pingwinie dywizje. Nie byl to zmasowany frontalny atak jakim go sobie wyobrazalem ale ladowanie kilku-kilkunastu osobowych pingwinich oddzialow w roznych odstepach czasowych, tak ze cala operacja ladowania ponad tysiaca pingwinow trwala prawie godzine. Okazalo sie jednak ze sam desant i parada przez plaze to tylko poczatek atrakcji. Najfajniesze zaczelo sie potem, gdy mozna bylo obserwowac pingwiny z pomostow laczacych centrum informacyjne z plaza. Tym razem w polmroku, bez swiecacego im prosto w galy reflektorow, pingiwny ruszyly do akcji znajdowania nie tylko swoich legowisk ukrytych w wydmach plazy ale i nawolywania w ciemnosciach swoich partnerow. Zaczal sie wiec prawdziwi pingiwni koncert a wydmy i okoliczne krzaki buzowaly od kotlujacych sie wsrod nich pingwinow. To mi sie podobalo najbardziej - ludzie sloczeni w ciemnosciach na kawalku drewnianego pomostu obserwowali jak pingwiny bez zadnej krepacji, radosnie i swobodnie zalatwiaja swoj business spokojnie mieszajac sie wsrod wydm. Dopiero tam mozna je bylo sobie dokladnie obejrzec bo spryciulue, wiekszosc plazowego desantu wysadzily w miejscach gdzie bylo najciemniej i na trybuny z reflektorami wychodzily tylko, moim zdaniem, jakies totalne gapy i nieudaczniki zyciowe.

Po poltorej godzinie, cala operacja zdawala sie zmierzac ku koncowi zaczelismy wiec swoj wlasny marsz w kierunku parkingu. Cale szczescie ze zaparkowalismy w najbardzej oddalonym od centrum miejscu (bylismy wlasciwie jedynym samochodem na tym parkingu) bo idac sobie, zauwazylismy nagle stojaca jak gdyby nigdy nic na naszej drodze.....pare pingwinw! Zapewne oddalenie tego akurat parkingu od dzikich tlumow, spokoj oraz cisza zachecily je aby tutaj wlasnie sie zainstalowac. I tak jak nie mozna bylo ich wczesniej ani fotografowac ani filmowac, tym razem nie bylo przebacz. Pingwinia para zostala dokumentalnie obfilmowana i tak obfotografowana (zaraz potem uciekly w krzaki) ze jestem pewien ze blysk flesha pozostanie im w oczach przez nastepne pare tygodni.

Tudno, zachcialo sie wam byc 'cute little pingwins', to teraz trzeba znosci cierpliwie ludzkie 'ochy', 'achy', uciekac w krzaki przed ich lapskami tudziez znosci blysk fleshow. Podobny los spotkal delfiny i miski koala; pogadajcie z nimi, powiedza wam ze nie ma lekko. Pocieszeniem niech bedzie to ze moglo byc gorzej: Co by bylo gdybscie urodzily sie np. jako rekin? Albo, strach pomyslec, australijski karaluch?

Przerabane.....

Ps. Wracajac do domu, po raz pierwszy widzialem skaczace sobie na wolnosci kangury. Wprawdzie skikanie odbywalo sie po ciemaku i nie za bardzo wyraznie je widzialem, ale bylo to i tak o wiele wieksze przezycie niz zobaczenie kangura w zoo, nawet jesli mozna dac mu jesc i wyczochrac za uszy tak jak to jest przyjete w Australii. Wesole kangurze skakanie, m.in w poprzek drogi skonczylo sie dla jednego z kangurow tragicznie - lezal martwy na drodze. Tak samo zreszta jak mis koala. Serce mi krwawilo gdy to zobaczylem ale coz, rozentuzjazmowana pingwinim desantem tluszcza wracala gremialnie samochodami do domow i mimo ciemnej nocy, ograniczenia predkosci i znakow o przechodzacych koala i skaczacych kangurach kazdy pedzil jak wariat aby byc w Melbourne przed polnoca. Beztrosko pozostawiajac martwe efekty swojej glupoty na drodze.....
Minal wlasnie 3 tydzien naszego pobytu w Australii; czyli jestesmy juz tutaj dokladnie tyle czasu ile spedzilismy w Nowej Zelandii. Czas wiec chyba na jakies podsumowania moich wrazen na temat tych tak podobnych do siebie a jednoczesnie jakze odmiennych krajow. A ze siedze sobie przy kawce na balkonie w najbardziej rozrywkowej dzielnicy Melbourne - St Kilda podczas gdy z nieba siapi deszcz, nie mozna sobie wyobrazic bardziej refleksyjnej atmosfery dla napisania paru slow na ten temat.

Gdyby nie widok, deszcz i ten melancholijny jak jasna cholera nastroj, moze zamiast tego opisalbym wczorajszy wieczor ktory spedzilismy na Phillip Island obserwujac parade tysiaca pingwinow defilujacych przez plaze do swoich legowisk na wydmach. Cos niesamowitego. Ale musi to poczekac na nastepny raz.

To make the long story short, jak to mowia autochtoni, najkrotsze porownanie jakie przychodzi mi do glowy to takie ze Nowa Zelandia w porownaniu z Australia to..... skansen. Wprawdzie bardzo piekny skansen ale tylko (choc dla ktorych moze i 'az') skansen. Nic dziwnego ze co dziesiaty nowozelandczyk mieszka w Australii (co jak na kraj ledwie 4 milionow osob jest sporym drenazem rdzennej populacji). Australia bije Nowa Zelandie na glowe w kazdej praktycznie kategorii, a juz szczegolnie turystycznie: Opera House w Sydney, Sydney Harbour Bridge, Bondi Beach, Great Barrier Reef, Ayers Rock (Uluru) to ikony na skale swiatowa. Oczywiscie i Nowa Zelandia ma swoje piekne zakatki; nie ujmujac jednak nic z piekna Nowej Zelandii, Australia to Nowa Zelandia podniesiona do szescianu.

Takze zycie kulturalne Australii to istny nokaut dla zapyzialej pod tym wzgledem Nowej Zelandii (chociazby Nowy Rok w Sydney czy Australian Open w Melbourne); kazdy jednak inny aspekt australijskiego zycia, nawet ten najbardziej codzienny i przyziemny bije swoim rozmachem tudziez kolorytem Nowa Zelandie. Plaze w Australii (pomimo ich liczebnosci) sa pelne ludzi, woda ciepla (no, moze oprocz Melbourne), austostrady sa powszechne, wielopasmowe i....proste (prawdziwa ulga po nowozelandzikch jednopasmowych 'kreciolach'), ceny tudziez koszty zycia wogole o wiele nizsze itd, itp. Wszystko jest takie jakie powinno byc gdy czlowiek mysli o egzotycznym, wysoko rozwinietym kraju takim jak Australia. W Nowej Zelandii w roznym stopniu, ale brakuje jednak tego wszystkiego. Ozywiscie dla kazdego cos milego, kazdy wiec musi sobie sam odpowiedziec na pytanie czy woli nowozelandzka chlodna egzotyke czy przepiekny, cieply australijski koloryt i rozmach.

To autralijskie plusy. Teraz minusy.

Dla mnie osobiscie, chyba jedynym ale za to powaznym minusem Australii w porownaniu z Nowa Zelandia sa powszechnie wystepujace tutaj paskudztwa. 160 gatunkow wezy (w tym 'tylko' 130 jadowitych), wszystkie najbardziej jadowite pajaki swiata, ptak wielkosci strusia ktory (teoretycznie wprawdzie ale zawsze) moze Cie zabic, nietoperze wielkosci gawronow i karaluchy wielkosci chomika.

No i te przerazajace jadowite misie Koala......

Nie, no z tym to juz troche przesadzilem ale fakt pozostaje faktem ze czlowiek tutaj tak wyczulony na jakiekolwiek paskudztwa i zwiazane z nimi ugryzienia i ukaszenia ze czasami graniczy to (tak jak w moim przypadku) z paranoja. No ale jak tutaj spac spokojnie tudziez wyjsc na dwor/pole ze swiadomoscia ze jesli cos Cie ugryzie trzeba koniecznie znalezc egzemplarz (oczywiscie wczesniej go ukatrupiajac), zapakowac w fiolke/sloik/butelke i dostarczyc wraz ze swoja ugryziona konczyna do najblizszej stacji pogotowia ratunkowego? Bez konfrontacji z martwym okazem w sloiku lekarze czesto i gesto nie sa bowiem w stanie znalezc skutecznie szybko odpowiedniego antidotum na ugryzienie w zwiazku z czym klient moze sie po prostu najnormalniej w swiecie przekrecic.

Dlatego ja, z definicji, zabijam wszystko dookola co sie rusza i miesci pod kapciem. Karaluchow natluklem sie tutaj juz dosyc (vide moj post z Sydney. Jeden byl takich gabarytow ze przyznam, raczka mi zadrzala ale bidaczek ledwo juz sie ruszal, tak sie nazarl trutki, wiec jakos to super-paskudztwo ukatrupilem), na obsiadajace mnie gremialnie muchy przestalem juz nawet zwracac uwage i patrze sobie na nie z narastajac czuloscia myslac: "O, mucha! O nastepne dziesiec! Ale fajne muchy, prawie takie jak w Polsce!". Tak ogarniety sentymentem za niejadowitymi paskudztwami pozwalam muchom-swojakom robic ze mna co im sie podoba.

Ale szczegolnie wyczulony jestem na jakies egzotyczne paskudztwa. W Sydney np. zaatakowaly mnie 2 latajace chrzaszcze (chyba chrzaszcze bo tak je zapalczywie rozdeptalem ze potem mialem klopoty z identyfikacja). Wprawdzie nie czytalem o jadowitych chrzaszczach ale cholera je tam wie co takie australijsie paskudztwa potencjalnie mogly mi do organizmu wpuscic. A poza tym jakos przeciez musialem sie ratowac........

W Brisbane zabilem na balkonie przezroczystego (?!!!) pajaka wygladajacego jak mini skorpion. I znow, takim go pamietam chociaz nie jestem tego w 100% pewien bo moja reakcja byla na tyle blyskawiczna ze widzialem to-to w stanie w jakim je stworzyla natura tylko przez ulamek sekundy.

Ale z pewnoscia byl to pajak bo nastepnego dnia, po raz pierwszy od 2 tygodni rozpadalo sie jak jasna cholera.

No ale poza tym Australia jest super. Tyle ze jadowite paskudztwa.... Ich ilosc i wielkosc to cios ponizej pasa.

Za tydzien lece na srodek australijskiej pustyni, do Ayers Rock (Uluru). Ciekawe jakie paskudztwa tam zobacze?

Wednesday, January 16, 2008

Podobno jestesmy swiadkami najbrzydszego jak do tej pory lata w Australii w tym stuleciu. Ma to swoje dobre i zle strony.

Dobra to ta ze lejace od prawie 3 miesiecy deszcze przyniosly w koncu ulge dla znekanych 7 letnia susza farmerow australijskich. Podobno rzeki okresowe w koncu plyna, zbiorniki retencyjne i rowy melioracyjne pelne, zniesiono ograniczenia w konsumpcji wody (Sydney i Brisbane) i wogole jest tak jak byc powinno.

Tyle ze dla dziesiatek tysiecy turystow, tudziez dla australijskiej turystyki rok ten to katastrofa. Deszcz notorycznie leje, i to od listopada, np w rejonie Cairns tak ze z nurkowania na Great Barrier Reef - nici. Podczas naszego pierwszego tygodnia pobytu w Australii nad Cairns przeszedl cyklon a teraz rozwinela sie tam jakas tropikalna depresja. I codziennie leje, leje, leje.

Depresyjnie bylo tez, podobno, w okolicach Sydney. Ale tylko az do naszego przyjazdu : - ) Czytajac artykul na ten temat w lokalnej prasie, dowiedzialem sie ze po raz pierwszy w historii listopad i grudzien byly chlodniejsze w Australii niz pazdziernik, kiedy to, dokladnie 3 pazdzienrnika czyli ponad 3 (!) miesiace temu, zanotowano do tej pory najwyzsza temperature tego roku: 34 stopnie C. Rozmawiajac z naszymi nowo poznanymi znajomymi nie moglismy przestac wysluchiwac na jak tragiczna pogode i beznadziejne lato trafilismy. Wszyscy porownywali to co sie teraz dzieje do zeszlego roku kiedy to w Nowy Rok bylo w Sydnej 41 stopni Celcjusza. Co jest bardziej normalne nizli 27-28 stopni podczas naszego tam pobytu.

Na szczescie my, jak do tej pory, czytalismy o najbrzydszym australijskim lecie w tym stuleciu tylko z gazet. Podczas naszego pobytu w Sydney, przez prawie 2 tygodnie pogoda byla przepiekna. Faktem jest ze sprawdzajac tamtejsza pogode jeszcze z Nowej Zelandii, serduszko mi kruszalo a mina rzedla gdy widzialem pogodowa katastrofe w Sydney ale akurat w dzien naszego przylotu przyszedl wiatr ktory 'rozgonil ciemne, sklebione zaslony' a my 'stanelismy na raz, ze sloncem twarza w twarz'. I sloneczko swiecilo nam w Sydney przez bite 2 tygodnie. No moze z przerwa na dzien czy dwa ale akurat wtedy albo robilismy zakupy w miescie albo goscilismy u naszych znajomych wiec nawet tego specjalnie nie zawuazylismy.

No w kazdym razie ja osobiscie w zyciu jeszcze nie bylem tak opalony. Wiem ze to niezdrowe ale wyglada super : - )))

Trwoga natomiast ogarnialo mnie gdy przed naszym wyjazdem z Sydney sprawdzalem prognoze pogody dla Brisbane. Tutaj od wielu tygodni pogodowo - kompletna porazka. W Nowy Rok tak lalo i wialo ze po raz pierwszy odwolano noworoczne fajerwerki. Na polnoc od Brisbane - powodzie. Prognozy beznadziejne a my, sila rzeczy, pakowalismy sie w to wszystko zostawiajac ze zlamanym sercem sloneczne (bo takim zawsze bede je pamietal) Sydney.

I musze przyznac ze, nie po raz juz pierwszy zreszta podczas naszej podrozy, mielismy totalne pogodowe szczescie w nieszczesciu. Jakims cudem prognozy sie zmienily i ladna pogode mielismy juz w polowie drogi miedzy Sydney a Brisbane, w nadmorskiej miescinie Coffs Harbour (taki australisjki Dziwnowek czy inna Pogorzelica. Czyli nic specjalnego) mimo ze jak stwierdzil wlasciciel hotelu - rano jeszcze lalo. Gold Coast tez powital nas ladna pogoda ktora, mimo beznadziejnych prognoz, utrzymala sie prawie do ostatniego dnia pobytu.

Lac zaczelo dopiero w przedzien naszego wyjazdu.

Ale Great Barrier Reef juz nie zobacze. Carins ze wzgledu na szalejace tam burze i deszcze odpada zupelnie a moja wczorajsza proba zabookowania wycieczki do najbardziej na poludnie wysunietej czesci Great Barrier Reef - malej Lady Elliot Island nie powiodla sie ze wzgledu na brak miejsc (pojechalismy zamiast tego do Brisbane). A dzisiaj - tak jak zapowiadali od 3 dni - w koncu siapi deszcz a niebo zasnulo sie na maksa. Tak wiec i my w koncu stalismy sie turystycznymi ofiarami najbrzydszego australijskiego lata w tym stuleciu.

Jutro wylot do Melbourne, ktore jak do tej pory cieszy sie z kolei najpiekniejszym latem w tym stuleciu. Mam nadzieje ze nasz przylot tam i nasze pogodowe szczescie w nieszczesciu utrzyma sie do konca naszej podrozy.

Ps. Wedlug wszelkich znakow na niebie i na ziemi, jest szansa ze w Melbourne bede mial podlaczenie do internetu prosto z naszego lokum tak ze bedzie mi latwiej zamiescic kolejne posty

Wednesday, January 9, 2008

Dawno nic nie pisalem ale umieszczenie czegos na internecie = podroz promem na drugi brzeg do Circular Quay (glowna przystan promowa w Sydney), zaraz kolo the Opera House. Faktem jest ze sama podroz zajmuje doslownie 5 minut ale oczywiscie i do promu trzeba dojsc i na prom poczekac (w obydwie manki). Tak ze z 5 minutowej przeprawy promowej robi sie godzina. Plus zainstalowanie w Starbucks przy Circural Quay (najblizsze miejsce z Wi-Fi internetem), plus 'zaladunek' zdjec i robi sie z tego bite 2 godziny.

A plaze czekaja......

Dlatego ten post bedzie krotki; dzis jest nasz ostatni dzien w Sydney wiec chcemy sie nacieszyc jak najdluzej tym pieknym miastem. Dzieki uprzejmosci naszych nowych znajomych poznalismy Sydney (a przynajmniej jego polnocna czesc) w stopniu w jakim nigdy sie tego nie spodziewalismy. Po 2 tygodniach jezdzenia po Sydney wzdluz i wszez, moge powiedziec napewno: to naprawde przepiekne, tetniace zyciem miasto dziesiatek plaz, cieplej wody, pieknej pogody, zatok i zatoczek, jachtow i jednych z najpiekniejszych widokow swiata (Sydney Harbour Bridge, Opera House). Trudno nawet tutaj mowic o jego minusach (robactwo czy natlok zoltych a la Vancouver) bo gdy rano budzi Cie krzyk papug, gdy wychodzi sie o 8 rano na zalana sloncem ulice kuszaca egzotycznymi zapachami w klapkach, szortach i t-shirt aby zrobic zakupy w pogbliskim corner store mijajac po drodze widok na Sydney Harbour, Opera House a w tle majac caly czas Sydney Harbour Bridge to coz moze pobic takie klimaty? No co?

Szkoda bedzie stad wyjezdzac, ale Brisbane czeka.........

Do nastepnego razu!

Sunday, January 6, 2008

Wraz z przepiekna pogoda, akurat w sobote definitywnie skonczyl sie nasz tygodniowy
'multipass' na wszelkie atrakcje/srodki transportu w Sydney, nalezalo nalge zadac sobie pytanie:
- Co zrobic dalej z tak pieknie rozpoczetym pobytem w Sydney?
Jako ze z nieba laly sie strugi deszczu a najtanszy prom dowozil nas akurat do miasta, odpowiedz nasunela sie sama:
- GO SHOPPING!!!

No i zaczelo sie. Ja szukalem fajnych pocztowek (niesamowita frajda za ledwie 60 c/sztuke!), Marta z Veronika, oczywiscie, ciuchow. Kupilismy tez pare aborygenskich pamiatek do domu; o malo nie kupilem sobie aborygenskiej tuby, oczyma wyobrazni widzac siebie, juz w Calgary, wyciagajacego tube w kulminacyjnym punkcie imprezy i ku uciesze znajomych i przyjaciol, dmiacego w nia z lekkoscia i wirtuozeria australijskiego Aborygena.

Potem zreflektowalem sie ze aby potencjalnie przezyc taka chwile musialbym:
a) Wywalic pare stow na tube
b) Tachac ja przez pol swiata
c) (a wlasciwie: "a") NAUCZYC SIE NA NIEJ GRAC! Co wygladalo banalnie dopoki gosciu sprzedajacy tuby nie zaczal pokazywac jak to sie robi.

Czarna magia.

Odpuscilem wiec, w rekompensacie nabywajac 2 piekne pocztowki z Sydney. I po problemie.

Cala niedziela byla zarezerwowana na 'mingling with the locals'.

And we DID mingle.....

1. O 10 rano podjechalismy jak w zeszlym tygodniu do poblskiej stacji Artamon skad Przemek zabral nas do kosciola.
2. Po kosciele, tym razem zamiast rozmawiac 2 minut z 30 osobami, rozmawialismy 30 minut z 2 osobami. Skonczylo sie tym ze przesympatyczna para, Jacek i Malgosia (mowilem im potem ze wiecej sensu mialaby kombinacja: Jacek i Agatka albo Jas i Malgosia ale niech tam) zaprosili nas do siebie na BBQ/girlla.
3. O 13 spotkalismy 'kobiete zza lady' z naszego sklepiku w Kirribilli, Aske, aby pogadac o Australii. Aska mieszka w Australii od 4 lat, wczesniej mieszkajac w USA i Anglii miala fajne, swieze i obiektywne spojrzenie na zycie w Australii.
4. O 15 pojechalismy do Jasia/Jacka i Malgosi/Agatki na BBQ. Przefantastyczni ludzie, od ponad 20 lat w Sydney. Przesiedzielismy u nich do 22:00.
5. Przyjechal po nas Przemek i odwiozl nas prosto do domu. Po przyjezdzie rozmawialismy z nim nastepne 2 godziny!

"Mingling with the locals" skonczyl sie z wybiciem polnocy.

Pomimo paskudnej pogody, najprzyjemniejszy do tej pory, totalnie 'polski' dzien w Australii. Jutro Malgosia zabiera nas na wycieczke po Sydney a Przemek obiecal pokazac nam cos w srode.

Wypoczniemy chyba dopiero w Brisbane....

Dzis rano napisala do nas znajoma z Calgary ze wlasnie przyleciala do Sydney i ze chce sie z nami spotkac. Odpisalem jej ze raczej chyba sie nie spotkamy bo skad ja na to wezme czas?! Przeciez jestem na wakacjach!

Ps. Siedzac na patio u Malgosi i Jacka po raz pierwszy w zyciu mialem okazje uslyszec odglosy smiejacego sie jak czlowiek ptaka kookabarra. "Smiech" tego ptaka przypomina przedluzona (bo ptica, jak juz wpadnie w trans to nie moze przestac) paranoiczna wersje ataku histerycznego smiechu pacjenta zakladu psychiatrycznego. I jest niby smiesznie ale jakos tak nie do konca. Po paru chilwach robi sie calkiem nieswojo a w miare uplywu czasu czlowiek zaczyna sluchac tego wszystkiego w niemym przerazeniu.

Nie wiem ale dla mnie osobiscie gawronie wrzaski ktore mnie budza w Calgary wydaja sie byc nagle tak 'normalnie' nieprzyjemne ze as sympatyczne....

Thursday, January 3, 2008

Korzystajac z przepieknej pogody, wczoraj odbylismy calodniowa wycieczke do pobliskich Blue Mountains noszacych swoja nazwe od niebieskiej poswiaty unoszacej sie nad nimi. Jako ze koncept Blue Mountains to pi razy drzwi widoki a la Grand Canyon w pigulce tyle ze porosniety subtropikalnym lasem, niebieska poswiata jest produktem parowania olejkow eterycznych znajdujacych sie w lisciach drzew dominujacych krajobraz lasow Blue Mountians - eukaliptusow. Eukaliptusowe olejki paruja mieszajac sie z rozmaitymi elementami atmosfery i w ten sposob tworza nad lasami wspomniana niebieska poswiate.

Poswiata poswiata ale tak na chlopski rozum i gole oko to podobna poswiate widuje czesto i gesto w Gorach Skalilstych gdzie nie tylko eukaliptusa nie uswiadczysz ale trudno noawet o jakies drzewo lisciaste!

Nie wiem, moze sie czepiam ale spodziewalem sie ze Blue Mountains beda bardziej, hm, 'blue'. Cala reszta jednak - super. Pogoda dopisala, widoki takze. Wycieczka z Sydney do Blue Mountains jest dosyc dluga bo aby dotrzec do gor, jedzie sie bite 2 godziny z Centralnego pociagiem do podmiejskiej stacji Katoomba. Stamtad juz zabi skok do najlatwiej dostepnych czesci Blue Mountains i wyciagow a la Kasprowy ale same gory zaczynaja sie na dlugo przed Katoomba. Widoki - przepiekne. Wracajac do Sydney zajalem strategiczna pozycje na gornym pokladzie pietrowego wagonu kolejki podmiejskiej aby w ciszy i spokoju pokontemplowac zmieniajace sie za oknem krajobrazy.

Akurat w momencie kiedy patrzac sie na oddalajace sie Blue Mountains i sluchac muzyczki z iPod-a zaczalem przechodzic w inny wymiar, katem oka zauwazylem ze do Marty przypial sie jakis gosciu siedzacy obok nas. Jako ze po calym dniu podrozowania pociagiem, lazenia po szlakach i stania w mega-kolejkach do wyciagow nie mialem ochoty na konwersacje z kimkolwiek, a juz szczegolnie w obcym mi jezyku, zignorowalem zaistniala systuacje gapiac sie tepo przez okno, kontrolujac rozwoj wydarzen raz po raz zerkajac na gestykulujaca energicznie Marte.

Minelo pol godziny a oni gadaja jak najeci.

Minela godzina - to samo.

Zaczalem sie lekko niepokoic co oni maja sobie tyle do powiedzenia gdy nagle gosciu wstal i po prostu sie zmyl. Postanowilem wiec czym predzej zbadac sytuacje - wylaczylem muzyczke i pytam Marte kto, co i jak. Okazalo sie ze gosciu to kierownik skladu pociagu w ktorym jechalismy; przez pierwsza godzine kontrolowal tylko sytuacje bo pociag prowadzili, jak powiedzial, jego uczniowie. Ale po godzinie poszedl przejac stery. Wyszlo tez ze ta rozmowa to wlasciwie byl godzinny monolog kolesia ktory okazal sie POTWORNYM gawedziarzem, do tego stopnia ze nawet malzenstwo z Anglii siedzace za gosciem, po jego wyjsciu gratulowalo Marcie wytrwalosci w konwersacji z takim gadula jakim okazal sie byc kierownik pociagowego zamieszania.

Ledwo sie o tym wszystkim dowiedzialem, a tutaj........gosciu byl spowrotem! Przyznam ze troche mi mina zrzedla bo bylem juz w oczywisty sposob 'na chodzie' i myslalem ze tym razem zaden kamuflarz nie uchroni mnie przed wysluchiwaniem jego historii gdy nagle........ gosciu zaproponowal nam abysmy wzieli swoje bagaze i przeszli z nim do kabiny maszynisty! Oczywiscie skrzetnie skorzystalismy z tego zaproszenia i po chwili jechalismy sobie na samym przodzie pociagu, wraz z Waynem (gosciu gadula) i 3 maszynistami (w tym 2 uczniow). Przez nastepna godzine jechalismy tak sobie, Wayne gledzil o Australii a ja, mimo wszystko, wciaz moglem kontemplowac zmieniajace sie, tym razem przede mna, krajobrazy, zapadajacy za szyba zmierz i mijane po drodze australiskie wsie i miasteczka. Nawet nie musialem nic mowic, moim jedynym zadaniem bylo tylko z durnowata mina i usmiechem od ucha do ucha co jakis czas pokiwac ze rozumiem glowa i tyle. Pieknie.

Tak, z fasonem wtoczylismy sie na Centralny i pozegnalismy Wayne'a i swiezo upieczonych australijskich maszynistow.

Po drodze do domu wstapilismy do pobliskiego sklepiku gdzie obslugiwala nas, a jakze, Polka. Jutro musze zadzwonic do Przemka i umowic sie na niedziele.

Zaczynam sie czuc tutaj naprawde dobrze.

Ps. Stojac w Blue Mountains w jednej z kolejek do kolejki umilalem sobie czas konwersujac z przypadkowo spotkanym 'za-stojacym', Grzeskiem. Od 18 lat w Sydney, bardzo sympatyczny facet.

No i jak tutaj nie czuc sie swojsko?

Wednesday, January 2, 2008

Nie moge uwierzyc ze jestesmy tutaj dopiero 5 dni a tak wiele sie wydarzylo. Oprocz absolutnego 'highlight' naszego tutaj pobytu - noworocznych celebracji, przeslismy juz przez most, bylismy juz w w tutejszym Zoo i w Koala Sanctuary, zwiedzilismy Opera House, zaliczylismy Harbour Cruise, a codziennie chodzimy z Veronika do pobliskiego Lunaparku (niecale 10 min. piechota od naszego mieszkania) aby przejechac sie na tym i owym. Poznalismy takze osobiscie 'znajomego znajomego', Pana Przemka (od 18 lat w Sydney) dzieki ktorego uprzejmosci bylismy w tutejszym polskim kosciele. Dzis zas jedziemy do Blue Mountains. Kolorowy zawrot glowy, naprawde.

Nie moge wyjsc z podziwu ze Veronika wytrzymuje to tempo i dzielnie przebiera swoimi chudymi nozkami przemierzajac z nami codziennie parokilometrowe szlaki.

Co do Pana Przemka to akurat tak sie zlozylo ze podobnie jak Pani Hania z Wellington, Pan Przemek jest jednym z glownych animatorow zycia polonijnego w Sydney. Przeswietny, niezwykle komunikatywny facet ktory zaraz po mszy przedstawil nas praktycznie rzecz biorac WSZYSTKIM rozmawiajacym po mszy przed kosciolem Polonusom. Bo Pan Przemek zna tutaj wszystkich i wszyscy znaja Jego. Musze powiedziec ze jako goscie z Kanady wzbudzilismy niemala sensacje i zainteresowanie ogolu. Jeden z obecnych, najwyrazniej bardzo poruszony tym faktem powiedzial z duma ze tez jedzie do Kanady w.....lutym (?!), aby, jak stwierdzil, sprawdzic czy Kanada naprawde pachnie zywica.

Nie wiedzialem czy gosciu kpi czy o droge pyta bo zwiedzac Kanade w lutym to jak zwiedzac Sahare w lipcu i powiedzialem mu ze Kanada i owszem, zywica pachnie ale w lutym bedzie to waptliwe do stwierdzenia jako ze wszystkie zapachy tudziez zycie biologiczne wystertylizuje doszczetnie mroz circa -30 stopni. Facet najwyrazniej byl tym stwierdzeniem bardzo skonsternowany bo zmarkotnial potwornie i odszedl gdzies na strone w glebokim zamysleniu.

Troche zaczalem zalowac ze mu to powiedzialem ale ludzie, kto przy zdrowych zmyslach jedzie ZWIEDZAC Kanade w lutym?!

Ogolne rzecz biorac bylo naprawde bardzo sympatycznie rozmawiac z dziesiatkami nieznajomych ale napawde przemilych, serdecznych i autentycznie ciekawych Kanady osob. Godzine pozniej zostalismy przed budynkiem kosciola.....sami z Panem Przemkiem i ostatnia para jego znajomych, tak samo komunikatywnych jak on; wszyscy inni rozjechali sie juz dawno do domow. Z nimi rozmawialo sie jednak tak swietnie ze od razu wiedzialem ze z takim ludzmi moglbym sie zaprzyjaznic. Gosciu byl totalnym gawedziarzem i mial takie jajcarskie historie ze trudno bylo mi przestac z nim rozmawiac. Wspominal np. jak sam, swego czasu, jeszcze w PRL chcac wyrwac sie z komunistycznego marazmu w totalnej desperacji wpadl z kolesiami na pomysl 'wyprawy' do Kanady ktorej odleglosci od Polski, gigantyczna powierzchnia, pustka i nieskazitelnosc natury naprowadzila na pomysl.....zmontowania lewej 'wyprawy' poprzez Kanade, oczywiscie z poproszeniem o azyl pod jej koniec. Czyli przyjemne z pozytecznym. Pomysl wydawal im sie fenomenalny tyle tylko ze wyprawa taka, dla nastoletnich zapalencow z PRL, bez paszportow, bez wiz tudziez bez twardej waluty, musiala oczywiscie miec swojego sponsora z zagranicy ktory by im to wszystko dal/zalatwil. Z tym fantem tez kolesie uprorali sie bezproblemowo - sklecili list i to, a jakze, po angiesku do National Geographic Society z prosba o sponsoring ich 'wyprawy'. Najsmieszniejsze w tym jest to ze National Geographic, bedac powazna firma, podszedl do ich propozycji z totalna powaga i......... odpisal im! Oczywiscie ladnie ale stanowczo odrzucajac pomysl sponsoringu wyprawy poprzez Kanade tlumaczac ze w danej chwili sponsoruja juz duzo wypraw i ze Kanada, jako taka, od lat nie jest juz celem odkrywczych wypraw wiec przepraszaja ale, wicie rozumicie, nic z tego nie bedzie,itd, itp.

Musze powiedziec ze slyszalem juz o wielu desperackich probach wyrwania sie z komuny ale ten byl naprawde oryginalny; szczegolnie w porownaniu z innymi probami ucieczki (uprowadzenia samolotow-rozypylaczy tudziez wcisniecie sie miedzy oski TIR-a) mozna powiedziez ze az elegancki. Szkoda tylko ze w swojej naiwnosci z definicji skazany na niepowodzenie....

I bysmy pewnie tam dalej tak stali i rozprawiali o Australii, emigracji i emigrantach gdyby nie to ze sfrustrowana do reszty ta inercja Veronika rozryczala sie po prostu na calego i kategorycznie zarzadala ze ona chce juz 'do domku'.

Stojac i rozmawiajac z wieloma ludzmi przed kosciolem, poznalismy takze tamtejszego ksiedza. Musze powiedziec ze udzial w mszy prowadzonej przez niego byl jak swiezy powiew w porownaniu z udzialem w mszy w Wellington. Jego sposob prowadzenia mszy, erudycja podczas kazania, fantastyczny, bezposredni kontakt z wiernymi podczas samej mszy (akurat byl chrzest i 40-sta rocznica pozycia malzenskiego), luz a jednoczesnie profesjonalizm przypomnial mi nagle, wypisz wymaluj, msze prowadzone przez naszego nieodzalowanego ksiedza Adama. W tym wszystkim byla energia, cieplo i serdecznosc, zupelnie jak podczas mszy prowadzonych przez sp. ksiedza Adama. Po mszy, dowiedziawszy sie w rozmowie z nim ze tez jest Chrystusowcem, nie moglem sie powstrzymac i spytalem sie czy moze slyszal kiedys o ksiedzu Adamie ktory zmarl bedac ksiedzem w naszej, calgaryjskiej parafii.

Okazalo sie ze nie tylko znal go doskonale ale byl, mimo paru lat roznicy wiekowej (gosciu nie ma jeszcze 40-stki) Jego najserdeczniejszym przyjacielem. Prowadzil nawet msze pogrzebowa ksiedza Adama!Dowiedzielismy sie tez ze tak samo jak ksiadz Adam pochodzi z okolic Szczecina i jest blisko zwiazany z tym miastem co jest oczywiscie kolejnym dowodem na absolutna wyjatkowosc ludzi pochodzacych z tamtych stron ; - )

Do nastepnego razu.

Tuesday, January 1, 2008

Ubolewam nad faktem ze nie mam bezposredniego dostepu do Wi-Fi internetu bo dzieje sie tyle ze trudno to wszystko ogarnac i zebrac w jakas logiczna calosc majac do dyspozycji blogowanie bedac wcisnietym miedzy karuzele z hotdogami (zar wypala brwi) a ryczacym (tym razem po hiszpansku) telewizorem.

Problem jest w tym ze mieszkamy na polnocy Sydney; wprawdzie zaraz po drugiej stronie mostu i dojazd tam jest b. latwy (zabi skok na drugi brzeg promem, 1 stacja kolejki lub z kamasza przez most ) ale centrum jest w tym momencie, jak tego 'nie rozbieriosz', pol godziny od nas. W dodatku bedac juz w centrum Centrum, czyli przy glownym terminalu promowym (6 nabrzezy laczacych przeprawami promowymi wszystkie zakamarki zatoki) powstaje problem - co zrobic z tym cholernym komputerem? Wozic go ze soba caly czas po calym miescie? Wczoraj poswiecilem sie i targalem te 3 kg zlomu ze soba mimo ze do Koala Sanctuary bylo 3 dni konmi przez blota, tylko po to aby w koncu zaladowac obiecane zdjecia. Ale kosztowalo mnie to tyle wysilku ze szybko tego bledu nie powtorze.

Mam nadzieje ze chociaz zdjecia sie podobaly.

A wypadaloby teraz zaladowac zdjecia z jednej z najpiekniejszych nocy mojego zycia - wczorajszych noworocznych celebracji. Chociaz zdjecia i tak nie oddadza NIESAMOWITEJ atmosfery tego tetniacego zyciem miasta w tym wyjatkowym momencie. Przyznam sie ze oczekiwalem wiele, otrzymalem o niebo wiecej.

To bylo cos tak totalnie niepowtarzanego (i nie mowie tutaj tylko o 20 minutach sztucznych ogni ktore obserwowalismy z naszego zdeczaka zakaraluszonego, ale zawsze Penthouse z prawdziwym 'million dollar view'), celebracje zaczely sie bowiem pare godzin wczesniej tyle ze tlum gestnial, rosnac z niewielkiej tluszczy do gigantycznej masy ludzi w miare zblizania sie polnocy. Podobno sztuczne ogladalo na zywo w Sydney milion osob. Tak na oko, polowa widziala to z polnocnego wybrzeza, z dzielnicy Kirribilli w ktorej mieszkamy.

Miedzy 7 a 9 bylismy na dole, wmieszani w totalnie miedzynarodowa rzesze imprezowiczow czekajacych na pierwsze sztuczne ognie, dla dzieci o 21:00. Swietnie bylo tak chodzic pomiedzy tymi dzikimi tlumami (w rozpietosci wiekowej od oseskow do dziadkow) i obserwowac ludzkie reakcje w tym wyjatkowym momencie, w tym wyjatkowym miejscu. Widac bylo ze masa ludzi autentycznie przezywa to jako osobiste swieto, jako wyjatkowe w ich zyciu wydarzenie. Nic dziwnego zreszta - dookola slychac bylo prawdziwa linguistyczna Wieze Babel a tu i owdzie powiewaly flagi najrozmaitszych flat swiata. Dla kazdego z setek tysiecy turystow obecnosc w tym miejscu, tu i teraz, okupiona byla wysilkiem, czesto niemalym, i fizycznym i czasowym i finansowy. Dlatego widac bylo ze kazdy chcial z tych chwil wyniesc jak najwiecej, aktywnie uczestniczac w zabawie. No ale, jak napisala nastepnego dnia lokalna gazeta, trudno nie ulec magii chwili bedac w takim momencie Sydney. Bo jesli chodzi o Nowy Rok, Sydney jest pierwsze na swiecie i w celebracji (zaczynaja wiele godzin wczesniej niz inni) i w jej rozmachu.

Po powrocie do mieszkania, zasiadnieciu na balkonie z piwkiem i cygarem w reku i nastepujacej po tym naturalnie kontemplacji rozciagajacego sie u naszych stop obrazu, zastanawialem sie co moze pobic Sydney w atmosferze noworoznych celebracji? Moze Nowy Jork jest w podobnej lidze ale nie ma ani tak spektakularnej zatoki i widokow jak Sydney ani, co najwazniejsze, klimatu. Bo rozmach rozmachem ale w Sydney jest to tez, jesli nie przede wszystkim, o tyle wyjatkowe ze milion ludzi wylega na ulice aby sie bawic bo jest po prostu cieplo. Jak w zadnym innym 'liczacym sie' tej nocy miescie swiata.

Widac to bylo zreszta z naszego balkonu - mrowie ludzi pod mostem po obydwu stronach mostu, setki ludzi na dachach budynkow, dookola WSZYSTKIE balkony, jak okiem siegnac zajete przez tanczacych imprezowiczow lub tak jak my - gapiow, warkot non-stop kolujacych nad nami helikopterow (przekaz tv), oraz sznur 3 000 (!!!) lodek, lodzi i jachtow wszelakiej masci ktora jedna po drugiej przdefilowala pod naszym balkonem (i pod mostem rzecz oczywista) wplywajac udekorowana w swiateczne swiatla do zatoki aby stamtad podziwiac sztuczne ognie. Do tego walaca wszedzie muzyka i dziesiatki swiatel flesh-ow dobiegajace non-stop ze wszystkich kierunkow po obydwu brzegach. Atmosfera przypominala mi jeden z meczy z zeszorocznych Mistrzostw Swiata w pilce noznej w chwili wejscia druzyn na murawe stadionu. Tyle ze pomnozona razy 10 i trwajaca pare godziny.

No i jak mozna to wszystko opisac?

Po wybiciu polnocy oczywiscie 'the hell broke loose' i nastala taka kawalkada ogni sztucznych rozrywajacych sie tuz przed naszymi oczami przez najbardziej magiczne 20 minut naszego zycia ze po jej koncu spojrzelismy sie totalnie bez tchu z Marta na siebie z niedowierzaniem w oczach i nie mogac znalezc slow na to czego bylismy wlasnie swiadkami, rzucilismy sie sobie w ramiona lkajac ze szczescia.

Nie chce byc tutaj melodramatyczny i popadac w jakis lewy patetyzm ale chcialbym widziec kogos kto moglby miec w zyciu okazje ogladac ten najlepszy wizulany show swiata w dodatku widziany z bliska, z tak FE-NO-ME-NAL-NE-GO miejsca z jakiego my mielismy szczescie go ogladac i nie poddac sie wyjatkowosci tej chwili przez totalne wymiekniecie. Gwarantuje - takie przezycie z kazdego twardziela zrobi placzacego bobasa.

No i sami powiedzcie, jak mozna to wszystko opisac?

Mottem tegorocznych noworocznych obchodow w Sydney bylo haslo: "The Time Of Our Lives". It was. It is.