Sunday, January 6, 2008

Wraz z przepiekna pogoda, akurat w sobote definitywnie skonczyl sie nasz tygodniowy
'multipass' na wszelkie atrakcje/srodki transportu w Sydney, nalezalo nalge zadac sobie pytanie:
- Co zrobic dalej z tak pieknie rozpoczetym pobytem w Sydney?
Jako ze z nieba laly sie strugi deszczu a najtanszy prom dowozil nas akurat do miasta, odpowiedz nasunela sie sama:
- GO SHOPPING!!!

No i zaczelo sie. Ja szukalem fajnych pocztowek (niesamowita frajda za ledwie 60 c/sztuke!), Marta z Veronika, oczywiscie, ciuchow. Kupilismy tez pare aborygenskich pamiatek do domu; o malo nie kupilem sobie aborygenskiej tuby, oczyma wyobrazni widzac siebie, juz w Calgary, wyciagajacego tube w kulminacyjnym punkcie imprezy i ku uciesze znajomych i przyjaciol, dmiacego w nia z lekkoscia i wirtuozeria australijskiego Aborygena.

Potem zreflektowalem sie ze aby potencjalnie przezyc taka chwile musialbym:
a) Wywalic pare stow na tube
b) Tachac ja przez pol swiata
c) (a wlasciwie: "a") NAUCZYC SIE NA NIEJ GRAC! Co wygladalo banalnie dopoki gosciu sprzedajacy tuby nie zaczal pokazywac jak to sie robi.

Czarna magia.

Odpuscilem wiec, w rekompensacie nabywajac 2 piekne pocztowki z Sydney. I po problemie.

Cala niedziela byla zarezerwowana na 'mingling with the locals'.

And we DID mingle.....

1. O 10 rano podjechalismy jak w zeszlym tygodniu do poblskiej stacji Artamon skad Przemek zabral nas do kosciola.
2. Po kosciele, tym razem zamiast rozmawiac 2 minut z 30 osobami, rozmawialismy 30 minut z 2 osobami. Skonczylo sie tym ze przesympatyczna para, Jacek i Malgosia (mowilem im potem ze wiecej sensu mialaby kombinacja: Jacek i Agatka albo Jas i Malgosia ale niech tam) zaprosili nas do siebie na BBQ/girlla.
3. O 13 spotkalismy 'kobiete zza lady' z naszego sklepiku w Kirribilli, Aske, aby pogadac o Australii. Aska mieszka w Australii od 4 lat, wczesniej mieszkajac w USA i Anglii miala fajne, swieze i obiektywne spojrzenie na zycie w Australii.
4. O 15 pojechalismy do Jasia/Jacka i Malgosi/Agatki na BBQ. Przefantastyczni ludzie, od ponad 20 lat w Sydney. Przesiedzielismy u nich do 22:00.
5. Przyjechal po nas Przemek i odwiozl nas prosto do domu. Po przyjezdzie rozmawialismy z nim nastepne 2 godziny!

"Mingling with the locals" skonczyl sie z wybiciem polnocy.

Pomimo paskudnej pogody, najprzyjemniejszy do tej pory, totalnie 'polski' dzien w Australii. Jutro Malgosia zabiera nas na wycieczke po Sydney a Przemek obiecal pokazac nam cos w srode.

Wypoczniemy chyba dopiero w Brisbane....

Dzis rano napisala do nas znajoma z Calgary ze wlasnie przyleciala do Sydney i ze chce sie z nami spotkac. Odpisalem jej ze raczej chyba sie nie spotkamy bo skad ja na to wezme czas?! Przeciez jestem na wakacjach!

Ps. Siedzac na patio u Malgosi i Jacka po raz pierwszy w zyciu mialem okazje uslyszec odglosy smiejacego sie jak czlowiek ptaka kookabarra. "Smiech" tego ptaka przypomina przedluzona (bo ptica, jak juz wpadnie w trans to nie moze przestac) paranoiczna wersje ataku histerycznego smiechu pacjenta zakladu psychiatrycznego. I jest niby smiesznie ale jakos tak nie do konca. Po paru chilwach robi sie calkiem nieswojo a w miare uplywu czasu czlowiek zaczyna sluchac tego wszystkiego w niemym przerazeniu.

Nie wiem ale dla mnie osobiscie gawronie wrzaski ktore mnie budza w Calgary wydaja sie byc nagle tak 'normalnie' nieprzyjemne ze as sympatyczne....

No comments: