Ubolewam nad faktem ze nie mam bezposredniego dostepu do Wi-Fi internetu bo dzieje sie tyle ze trudno to wszystko ogarnac i zebrac w jakas logiczna calosc majac do dyspozycji blogowanie bedac wcisnietym miedzy karuzele z hotdogami (zar wypala brwi) a ryczacym (tym razem po hiszpansku) telewizorem.
Problem jest w tym ze mieszkamy na polnocy Sydney; wprawdzie zaraz po drugiej stronie mostu i dojazd tam jest b. latwy (zabi skok na drugi brzeg promem, 1 stacja kolejki lub z kamasza przez most ) ale centrum jest w tym momencie, jak tego 'nie rozbieriosz', pol godziny od nas. W dodatku bedac juz w centrum Centrum, czyli przy glownym terminalu promowym (6 nabrzezy laczacych przeprawami promowymi wszystkie zakamarki zatoki) powstaje problem - co zrobic z tym cholernym komputerem? Wozic go ze soba caly czas po calym miescie? Wczoraj poswiecilem sie i targalem te 3 kg zlomu ze soba mimo ze do Koala Sanctuary bylo 3 dni konmi przez blota, tylko po to aby w koncu zaladowac obiecane zdjecia. Ale kosztowalo mnie to tyle wysilku ze szybko tego bledu nie powtorze.
Mam nadzieje ze chociaz zdjecia sie podobaly.
A wypadaloby teraz zaladowac zdjecia z jednej z najpiekniejszych nocy mojego zycia - wczorajszych noworocznych celebracji. Chociaz zdjecia i tak nie oddadza NIESAMOWITEJ atmosfery tego tetniacego zyciem miasta w tym wyjatkowym momencie. Przyznam sie ze oczekiwalem wiele, otrzymalem o niebo wiecej.
To bylo cos tak totalnie niepowtarzanego (i nie mowie tutaj tylko o 20 minutach sztucznych ogni ktore obserwowalismy z naszego zdeczaka zakaraluszonego, ale zawsze Penthouse z prawdziwym 'million dollar view'), celebracje zaczely sie bowiem pare godzin wczesniej tyle ze tlum gestnial, rosnac z niewielkiej tluszczy do gigantycznej masy ludzi w miare zblizania sie polnocy. Podobno sztuczne ogladalo na zywo w Sydney milion osob. Tak na oko, polowa widziala to z polnocnego wybrzeza, z dzielnicy Kirribilli w ktorej mieszkamy.
Miedzy 7 a 9 bylismy na dole, wmieszani w totalnie miedzynarodowa rzesze imprezowiczow czekajacych na pierwsze sztuczne ognie, dla dzieci o 21:00. Swietnie bylo tak chodzic pomiedzy tymi dzikimi tlumami (w rozpietosci wiekowej od oseskow do dziadkow) i obserwowac ludzkie reakcje w tym wyjatkowym momencie, w tym wyjatkowym miejscu. Widac bylo ze masa ludzi autentycznie przezywa to jako osobiste swieto, jako wyjatkowe w ich zyciu wydarzenie. Nic dziwnego zreszta - dookola slychac bylo prawdziwa linguistyczna Wieze Babel a tu i owdzie powiewaly flagi najrozmaitszych flat swiata. Dla kazdego z setek tysiecy turystow obecnosc w tym miejscu, tu i teraz, okupiona byla wysilkiem, czesto niemalym, i fizycznym i czasowym i finansowy. Dlatego widac bylo ze kazdy chcial z tych chwil wyniesc jak najwiecej, aktywnie uczestniczac w zabawie. No ale, jak napisala nastepnego dnia lokalna gazeta, trudno nie ulec magii chwili bedac w takim momencie Sydney. Bo jesli chodzi o Nowy Rok, Sydney jest pierwsze na swiecie i w celebracji (zaczynaja wiele godzin wczesniej niz inni) i w jej rozmachu.
Po powrocie do mieszkania, zasiadnieciu na balkonie z piwkiem i cygarem w reku i nastepujacej po tym naturalnie kontemplacji rozciagajacego sie u naszych stop obrazu, zastanawialem sie co moze pobic Sydney w atmosferze noworoznych celebracji? Moze Nowy Jork jest w podobnej lidze ale nie ma ani tak spektakularnej zatoki i widokow jak Sydney ani, co najwazniejsze, klimatu. Bo rozmach rozmachem ale w Sydney jest to tez, jesli nie przede wszystkim, o tyle wyjatkowe ze milion ludzi wylega na ulice aby sie bawic bo jest po prostu cieplo. Jak w zadnym innym 'liczacym sie' tej nocy miescie swiata.
Widac to bylo zreszta z naszego balkonu - mrowie ludzi pod mostem po obydwu stronach mostu, setki ludzi na dachach budynkow, dookola WSZYSTKIE balkony, jak okiem siegnac zajete przez tanczacych imprezowiczow lub tak jak my - gapiow, warkot non-stop kolujacych nad nami helikopterow (przekaz tv), oraz sznur 3 000 (!!!) lodek, lodzi i jachtow wszelakiej masci ktora jedna po drugiej przdefilowala pod naszym balkonem (i pod mostem rzecz oczywista) wplywajac udekorowana w swiateczne swiatla do zatoki aby stamtad podziwiac sztuczne ognie. Do tego walaca wszedzie muzyka i dziesiatki swiatel flesh-ow dobiegajace non-stop ze wszystkich kierunkow po obydwu brzegach. Atmosfera przypominala mi jeden z meczy z zeszorocznych Mistrzostw Swiata w pilce noznej w chwili wejscia druzyn na murawe stadionu. Tyle ze pomnozona razy 10 i trwajaca pare godziny.
No i jak mozna to wszystko opisac?
Po wybiciu polnocy oczywiscie 'the hell broke loose' i nastala taka kawalkada ogni sztucznych rozrywajacych sie tuz przed naszymi oczami przez najbardziej magiczne 20 minut naszego zycia ze po jej koncu spojrzelismy sie totalnie bez tchu z Marta na siebie z niedowierzaniem w oczach i nie mogac znalezc slow na to czego bylismy wlasnie swiadkami, rzucilismy sie sobie w ramiona lkajac ze szczescia.
Nie chce byc tutaj melodramatyczny i popadac w jakis lewy patetyzm ale chcialbym widziec kogos kto moglby miec w zyciu okazje ogladac ten najlepszy wizulany show swiata w dodatku widziany z bliska, z tak FE-NO-ME-NAL-NE-GO miejsca z jakiego my mielismy szczescie go ogladac i nie poddac sie wyjatkowosci tej chwili przez totalne wymiekniecie. Gwarantuje - takie przezycie z kazdego twardziela zrobi placzacego bobasa.
No i sami powiedzcie, jak mozna to wszystko opisac?
Mottem tegorocznych noworocznych obchodow w Sydney bylo haslo: "The Time Of Our Lives". It was. It is.

Tuesday, January 1, 2008
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
1 comment:
Czesc MTV!
Tak wyszlo ze spedzilem grudzien w podrozy po japonii i tajlandii wiec dopiero teraz ogladam zdjecia i czytam blog. Bardzo mi sie podoba i ciesze sie ze macie takie fantastyczne przygody i ogladacie te piekne miejsca. Czekam na nastepny blog!
Pozdrawiam z Wa-wy,
Jeremik
Post a Comment