Sunday, December 30, 2007

To juz nasz trzeci dzien w Sydney. Wlasciwie to drugi pelny, przylecielismy przedwczoraj wieczorem. Wszystko tym razem odbylo sie bez problemow: lot byl spokojny, wszystkie walizki doszly a Sydney powitalo nas przepiekna, bezchmurna pogoda. A podobno jeszcze w zeszlym tygodniu bylo cakiem, jak na Sydney o tej porze roku oczywiscie, nieciekawie. Nie jest zbyt goraco, ok. 27 stopni wiec dokladnie tyle ile powinno byc aby temperature nazwac idealna.

Jedyne na co moge narzekac w tym przepieknym miejscu na ziemi to robactwo. Niestety, jest tak jak mowia wszyscy ktorzy tu byli - paskudztwo po prostu tutaj zyje i trzeba nauczyc sie zyc razem z nim. Ja nie potrafie wiec na razie walcze z karaluchami i wszelkim innym paskudztwem jak moge. Na szczescie spimy pod moskiterami ktore tachalismy tak naprawde na Tahiti w obawie przed komarami roznoszacymi tam cos co nazywa sie 'denghe fever' (nawet nie wiem co to jest ale jak nazwa wskazuje, jakis rodzaj goraczki) ale Tahiti okazalo sie w porownaniu z Australia sterylne. Nie wspominajac o Nowej Zelandii - tam bylo po prostu az dziwnie czysto. I trzeba bylo pofatygowac sie az tutaj aby zamieszkac z insektami. Na szczescie mamy moskitiery ktore rozwiesilem nad naszymi lozkami. Taki jestem obrzydliwy.

Ale tak pozat tym jest, no co tu duzo mowic, ZA-JE-BI-SCIE.

Ironicznie mowi sie ze australijskim pozdrowieniem jest gest odpedzania much z twarzy. Ja osobiscie dodalbym do tego gest walenia kapciem w podloge/sciane/kuchenny blat (niepotrzbne skreslic). Veronika widziala mnie juz w akcji tyle razy ze postanowila wybadac sprawe pytajac sie za czym ja sie tak caly czas uganiam? Troche mnie przytkalo bo nie chcialem siac panki ale zanim zdazylem cos wymyslec Veronika wybawila mnie sama sobie odpowiadajac na pytanie:

- "Czy to sa jakies grasshoppers?"

Kamien spadl mi z serca!

- "Tak, Veroniczko, grasshoppers".

No wiec uganiam sie za 'grasshoppers'. Dzis wysprejowalem wszystko, kupilem nowe pulapki a i tak po przyjsciu z plazy utluklem jednego "grasshopera" ktory postanowil nas powitac w samym progu.

Rozmawiajac ze znajomym-znajomego ktory odebral za nas klucze do naszego mieszkania w Sydney a ktory dzis podwiozl nas na msze do polskiego kosciola, dowiedzialem sie jednak ze mieszkanie z 'grasshoppers' to normalka i ze sa gorsze rzeczy niz karaluchy (np. pajaki).

Czy wspomnialem juz ze tak poza tym jest naprawde super?

Chcialbym Wam to jakos unaocznic bo zdjecia ktore juz zrobilem potwierdzilyby moje slowa ale niesety nie mam dostepu do Wi-Fi internetu : - ( Jedyna rzecza ktora moge ewentualnie na dzien dzisiejszy zrobic to napisac ten post w Internet Cafe. Nademna wisi wyjacy telewizor (wlasnie nadaja final 'The Biggest Loser' wiec zamieszanie jest na maksa), tuz kolo mnie siedzi jakis gosciu i tez cos stuka nerwowo na klawiaturze wiec trudno mi sie skupic. Postaram sie zaladowac zdjecia jak tylko bede mogl; sa naprawde rewelacyjne.

Jutro Sylwester. Z balkonu obserwuje przygotowania na moscie do jutrzejszych sztucznych ogni. Podobno maja byc najwieksze w historii; nie jest to jednak zadne historyczne wydarzenie ktorego jestem swiadkiem bo z pewnoscia w przyszlym roku beda jeszcze wieksze itd, itp. W kazdym razie cale miasto szykuje sie na fete na 100 fajerek. Impreza bedzie na pewno po byku - sztuczne ognie ma obserwowac na miejscu ok. miliona osob! Jako ze mieszkamy kolo mostu widzimy codziennie przygotowania do zabawy.

Juz nie moge sie doczekac!

Zycze Wam wszystkim Szczesliwego Nowego Roku! Duzo zdrowia i usmiechu na codzien! Jesli ktos z Was bedzie ogladal transmisje z Sydney - wypatrujcie 8 pietrowego budynku po polnocnej stronie mostu. Bedziemy do Was machac z naszego balkonu (ostatnie pietro po lewej stronie budynku) : - )))))))))))

Happy New Year!!!

Wednesday, December 26, 2007

Jako ze nasza nowozelandzka przygoda zbliza sie nieuchronnie do konca, wydaje mi sie ze czas nadszedl na jakies konkretne przemyslenia i podsumowania na ten temat. Oto wiec do jakich wnioskow doszedlem po 3 tygodniach pobytu tutaj.

Wybierajac sie do NZ nie za bardzo wiedzialem czego sie spodziewac. Z lewa i prawa slyszalem tylko ze NZ jest piekna. No dobra, ale piekne moze i byc Calgarowo zasypane sniegiem, w nocy, przy -30. Fakt ze chyba tylko dla pingwina ale chodzi mi o to ze, jak to sie ladnie tutaj mowi: "beauty is in the eye of the beholder". Czyli jednemu podoba sie to drugiemu tamto. Dlatego nie podniecalem sie az tak perspektywa zobaczenie NZ jak np. Tahiti. Okazuje sie ze nic bardziej blednego.

Dopiero teraz jednak wiem dlaczego tak trudno jest zdefiniowac piekno NZ. Piekno NZ jest bowiem wieloplaszczyznowe i wymyka sie jakimkolwiek uproszczeniom. Dlatego najlatwiej powiedziec ze NZ jest po prostu piekna. Dla mnie osobiscie, piekno tego kraju przejawia sie w nastepujacych wymiarach:

Po pierwsze - geografia. NZ to dla mnie najbardziej sfaldowany kraj swiata (nigdy nie widzialem Szwajcarii czy Nepalu ale wrzucam je raczej do worka krajow 'wypietrzonych'). Bez przesady moge powiedziec ze sfaldowanie NZ lasuje ludzki mozg. W kazdym razie zlasowal moj. I to potrojnie. Dookola jak okiem siegnac: wzgorki, pagorki, wzniesienia, gory i doliny. NON-STOP. Przez to drogi kreca sie jak korkociag (na wlasny uzytek ochrzcilem je jako nowozelandzkie krecioly) co jazdy ani nie przyspiesza ani nie ulatwia ale czyni ja bardziej malownicza nizli mozna sobie to wyobrazic. Jak bowiem w przypadku wiekszosci wulkanicznych wysp, takze i tutejsza cywilizacja rozwinela sie glownie nad brzegiem morza. Drogi wiec lacza swoimi splatanymi nitkami dziesiatki nadmorskich miast i miasteczek wijac sie po zboczach dawno wygaslych wulkanow (pn wyspa) lub gor (poludniowa). Jesli do tej mieszanki piorunujacej wszelkie zmysly ludzkie (ze wskazaniem na wzrok) dolozyc jeszcze dziesiatki mijanych po drodze zatok o turkusowej wodzie oraz naturalnych plaz, kolorowy zawrot glowy - murowany.

Po drugie - koloryt. Kolor w NZ jest jeden - ZIELONY. Wystepuje w wielu odcieniach ale najczesciej spotykany jest ten swiezo-soczysty. Jak na 'Kraj Wiecznej Wiosny' przystalo, wszystko jak okiem siegnac jest zielone, wlasnie sie zieleni lub akurat zielenic sie przestaje (aby po prostu zmienic tylko odcien zielonego): trawy wzgorkow i pagorkow, subtropikalne lasy z gaszczem niesamowitych drzew-paproci i, oczywiscie, palm oraz ocean. Wszystko to sie zmienia po przekroczeniu Ciesniny Cooka na poludniowej wyspie ale wiekszosc ludzi przylatuje do Auckland i poznaje najpierw wyspe polnocna. I taki najczesciej obraz NZ utrwala im sie w pamieci. Po zielonym oczoplasie doszedlem do wniosku ze polska nazwa 'Nowa Zelandia', oprocz oczywistego tepego przelozenia tej nazwy z angielskiego, ma w naszym jezyku bardzo gleboki sens. Na wlasny uzytek wykombinowalem ze znaczy to bowiem tyle co 'Nowy Zielony Lad', czyli w skrocie 'Nowa Ziel-landia', a stad juz tylko rzut beretem do 'Nowa Zelandia'. No i jest: Nowa Zelandia.

Po trzecie - klimat. No dobra, wiadomo juz ze z tym 'subtropikalnym' klimatem to lekkie przegiecie paly. Nie mniej jednak trzeba przyznac ze klimat, ogolnie rzecz biorac, jest lagodny. Nie jest goraco ale nie jest i zimno. Jest nie wiadomo jak, czesto i gesto wrecz byle jak ale przez brak ekstremaliow termicznych wilgotnosc powietrza, pomimo bezposredniego sasiedztwa oceanu jest do wytrzymania w dzien (nic sie nie lepi notorycznie do ciala) i w nocy (nie ma koniecznosci spania na golasa pod walacym w twarz klimatyzatorem). Jest po prostu - tak akurat. Dla mnie osobiscie moglobyc odrobine cieplej ale ja tu przyjechalem odreagowac zimnice wiec moja opinia na ten temat jest jak najbardziej subiektywna. Przy okazji wspomne tutaj o moim, chyba jedynym rozczarowniu NZ - niemoznosci wykapania sie w oceanie bez ryzyka zapalenia korzonkow tudziez pluc. Oczywiscie sa pianki i inne skafandry ktore Kiwis nosza tutaj notorycznie wchodzac do turkusowej zimnicy ale to nie plywanie, toz to cala inwestycja! Szczegolnie dla takiego niedzielnego turysty jak ja. Zupelnie wiec nie rozumiem wszystkich tutejszych businesikow oferujacych np. plywanie z delfinami, ktore dla mnie z przyjemnego pluskania sie w wodzie w obliczu wody o temperaturze schlodzonego Baltyku przeradza sie w sport ekstremalny a la bungee jumping bez liny.

Po czwarte - fauna i flora. Przed przybyciem tutaj ludzi, w NZ nie bylo zadnych ssakow. Bujnie zalesiony krajobraz dominowaly za to niezliczone gatunki ptakow. Podobno samych Kiwisiow bylo na obydwu wyspach PARE MILIONOW! Obecnie ostalo sie ledwie 70 tysiecy. Dzis, mimo ze nowozelandzkie lasy zostaly juz prawie zupelnie przetrzebione i zastapione pastwiskami z milionami owiec i bydlem wpieprzajacym, jak to trafnie zauwazyla moja kolezanka Kasia, NZ 'razem z korzeniami', ptaki w NZ slychac wszedzie I TO JAK SLYCHAC!!! Mieszkajac w stosunkowo bujnie zadrzewionych terenach (o farmie nie wspominajac), co rano budzila mnie ptasia symfonia. Najfajniejszym byl oczywiscie spiew ptaka Tui, 3 dzwieki a la reklama baterii Duracel ale z reguly zagluszane one byly kakofonia innych ptasich trelow. Najsympatyczniejszym ptakiem NZ jest oczywiscie Kiwi ale ma on to marketingowe nieszczescie ze jest ptakiem nocnym przez co jest zupelnie nie medialny. Warto jednak zobaczyc tego ptaka-dziwaka odwiedzajac jedno z niezliczonych "Kiwi House" rozsianych po calym kraju.

Po piate - Maorysi, ich tatuaze na twarzy i wszedobylskie maoryskie nazewnictwo. Egzotyka na calego. Tam gdzie rdzenna kultura zostala zepchnieta na krance zycia spolecznego (Pd Ameryka) czy zabita zupelnie (Karaiby), kultura Maoryska kwitnie w NZ na calego. Latwo ja znalezc na codzien podrozujac po kraju, wiekszosc nazw pochodzi bowiem z jezyka maoryskiego. Podrozujac po NZ czlowiek raz po raz uswiadamia sobie ze jest w jakims egzotycznym miejscu gdzies na krancu swiata. No bo czy nazwy typu: Whatawhata, Tutukaka, przesympatyczne Hei Hei czy inna Papakura kojarzyc sie moga z angielskojezycznym, wysokorozwinietym krajem? Na szczescie maoryskie nazewnictwo jest w NZ raczej regula, nizli wyjatkiem tak jak indianskie nazewnictwo w Kanadzie, gdzie np wsrod nazw autostrad, oprocz Qeen Elizabeth I czy Queen Elizabteth II ostala sie tylko 1 indianska nazwa - Quoqihalla. I co brzmi lepiej?

Po szoste - Brak paskudztw. Pomimo egzotyki, ogolnie rzecz biorac brak jest naturalnych egzotyce wszelkiego rodzaju robactwa. Nie ma wezy, skorpionow, karaluchow wielkosci taboretu i jadowitych pajakow wielkosci patelni. Idac sie przejsc w dzicz - szedlem tak jak bylem na plazy: w klapkach i szortach, nie martwiac sie ze z drzewa spadnie na mnie jakis pajak a w kostke wryje sie waz. Brak paskudztw oznacza takze brak dziwnych chorob typu malaria. Jest czysto, bezpiecznie a jednoczesnie egzotycznie.

Nowa Zelandia - Niedefiniowalne Piekno. Szkoda juz wyjezdzac ale Australia czeka!

Ps. Jako ze jutro wylatujemy do Sydney i nie wiem kiedy znow polacze sie z internetem, chcialm SERDECZENIE PODZIEKOWAC wszystkim od ktorych dostalem zyczenia swiateczne na moje konto na gmail tak jak i na moim website. PRZEPRASZAM SERDECZNIE ze nie moge odpowiadac na indywidualne maile/zyczenia ale koszt polaczenia przez Wi-Fi w NZ jest identyczny jak na Tahiti - $10/h co powoduje ze najczesciej mam czas tylko na zaladowanie zdjec i zamieszczenie postingu. Zapewniam jednak ze wszystkie wiadomosci od Was czytam i przekazuje natychmiast Marcie. Jeszcze raz - DZIEKUJE ZA PAMIEC! No i za zainteresowanie.

Do uslyszenia z Sydney!

Tuesday, December 25, 2007

Nigdy nie przypuszczalem ze w takiej uspionej miescinie na krancu swiata jak Wellington znajde tyle polskich akcentow, cos co do tej pory totalnie umykalo nam w naszych wojazach po NZ. I trzeba bylo pofatygowac sie az do Wellington aby w koncu natknac sie na slady polskosci w tym kraju. Ale jak je juz znalezlismy to w zdumiewajacej liczbie.....Co dziwniejsze, nawet nie probowalismy szukac kawalka Polski w tych jakze odleglych krainach bo szczerze powiedziawszy, nie spodziewalem sie ich tutaj znalezc. A juz na pewno nie w Wellington. Poza tym myslalem ze takie poszukiwania bylyby strasznie czasochlone wiec nie planowalem chodzenia i szukania tutejszej Polonii, polskich centrow kuluralnych, polskich kosciolow i polskosci wogole.

Szukac nie musialem. Wszystko zostalo mi podsuniete pod sam nos.

Pierwsza niespodzianka byl Dom Polski w Wellington. Po prostu jedziemy sobie ulica do naszego kolejnego B&B i....oto jest. Niepozorny 2 pietrowy budynek w nieco podupadajacej dzis dzielnicy Newton. Na budynku - stoi jak wol: Dom Polski. Stowarzyszenie Polakow w Nowej Zelandii. Gdyby budynek byl na jakiejkowiek z innych ulic miasta od tych 3-4 po ktorych notorycznie sie poruszalismy, w zyciu nie wiedzialbym o jego istnieniu. Widzac go jednak, zatrzymalismy sie aby zobaczyc czy cos tam sie wogole dzieje. Byla sobota rano, Dom byl zamkniety ale spisalismy numer telefonu z szyldu.

Tego samego dnia udalismy sie do centrum Wellington ktorego zycie socjalne coraz wyrazniej zaczyna koncentrowac sie na nabrzezu tutejszej zatoki. Nad zatoka zbudowane zostalo np. glowne muzeum NZ 'Te Papa', przedstawiajace historie i kulture NZ. Musze przyznac ze zwykle dosyc sceptycznie podchodze do wszelkiej masci muzeow w bylych krajach kolnialnych, bo coz one maja do zaoferowania? Zwykle pare sfatygowanych mebelkow na ktorych siedzieli dignitarze kraju, jakas podarta deklaracja czegos tam tudziez dziurawy cynowy kubek z urwanym uchem z ktorego rzekomo pil pierwszy nieszczesnik ktory trafil do tej dziczy, czesto wbrew swojej woli (patrz: australijskie garusy) czym sam o tym nie wiedzac, zapoczatkowal 'cywilizacje'. Tego typu klimaty sa dla mnie nudnymi jak flaki z olejem 'atrakcjami' za ktorych watpliwy przywilej ogladania ktorych trzeba w dodatku slono placic.

Ale nie w przypadku 'Te Papa'.

1. Muzeum jest za darmo.
2. Calosc jest nowo zbudowana i bardzo nowoczesna
3. Wszystkie ekspozycje sa interaktywne i przez to o tyle ciekawsze.
4. Muzeum jest nastawione na dzieci. Dla Veroniki byla to przefantastyczna sprawa; zrobila np. ozdobe choinkowa (oczywiscie, kiwisia) podczas klasy dla dzieci robienia ozdob. Ja przez ten czas obskoczylem wszystkie ekspozycje.

To wlasnie tam natknalem sie na kolejne slady polskosci w NZ. W pawilonie poswieconym imigracji europejskiej, jedna z glownych (!) ekspozycji byla historia polskich dzieci, sierot (bylo ich 740) ktore trafily do NZ w 1944 wyrwane jakims cudem z syberyjskich obozow pracy. W wiekszosci byly to dzieci ktorych rodzice zgineli w obozach; nie mam pojecia jakim cudem Rosjanie (choc chcialoby sie napisac po chamsku 'ruscy') wypuscii te dzieci z obozow i jakim cudem trafily najpier do Teheranu a potem do Bombaju. Stamtad poplynely statkiem do NZ. Ekspozycja dokumentowala ich wedrowke. W sali obok mozna bylo obejrzec film dokumentalny w ktorym emigranci z poszczegolnych krajow opowiadali o swoich losach ktore rzucily ich do NZ. Jednym z opowiadajacych byl Polak, wlasnie jeden z syberyjskich dzieci ktore NZ przygarnela swego czasu kladac kres potwornosciom ich dziecinstwa.

Bardzo wzruszajaca ekspozycja, bardzo ladnie wyeksponowane polskie losy i kawalek polskiej historii w miejscu w ktorym spodziewalem sie znalezc tylko historie polnagich kolesi w spodniczkach z koralikow z ostrym dzierganym na twarzach.

Nastepnego dnia byla niedziela; wstalismy z zamiarem pojscia do polskiego kosciola w Wellington nie wiedzac nawet czy taki istnieje. Ale jesli byl Dom Polski......

Jako ze nie mialem dostepu do internetu, zadzwonilismy pod numer Domu Polskiego. Niestety nikt nie odpowiadal. Nie znalezlismy takze nic w lokalnej gazecie tudziez w ksiazce telefonicznej. Zdesperowany, postanowilem zadzwonic po prostu na pale do jakiegos Polaka z ksiazki telefonicznej. Wojcik byl tylko jeden. W dodatku 'J', czyli nie wiadomo czy jeszcze Jerzy czy juz Jerry, czy jakis inny Johnny. Nagle w oko wpadlo mi jedyne polskie nazwisko na tej stronie z pelnym imieniem i nazwiskiem brzmiacym po polsku: Wojciechowski Jedrzej. Zadzwonilem. Odebrala przemila pani ktora nie tylko poinformowala mnie gdzie jest polski kosciol ale od slowa do slowa, zaprosila nas do siebie na herbatke!

Oczywiscie poszlismy i tu i tam. Polski kosciolek to malutki budyneczek (widac go na jednym ze zdjec), z jedna polska msza na tydzien. W kosciele - circa 60-70 osob. Prawie wszyscy powyzej 50-tki. Widac ze to stara, wymierajaca Polonia. Mlodzi juz dawno wyjechali albo do Auckland, albo do Australii albo do Polski.

Popoludniu goscilismy u Pani Hanny Wojciechowskiej. Przemilej, bardzo inteligentnej osoby. Od 17 lat w NZ i w Wellington. Widac ze swego czasu jeden z animatorow zycia kultrano-socjalnego tutjeszej Polonii, dzis na emeryturze. Artystka kursujaca obecnie miedzy Polska a NZ mieszkajaca w przeuroczym miejscu, na zboczu gory z widokiem na zatoke i okalajace ja wzgorza. Spedzilismy z nia przesympatyczne popoludnie podczas ktorego rozmowom o emigracji i nie tylko nie bylo konca.

To wszystko wydarzylo sie w ciagu 2 dni, w ciagu ktorych mialem wiecej kontaktu z polskoscia nizli przez 2 tygodnie pobytu w NZ zlozone do kupy.

Ps. Tego maila pisze podczas przeprawy promowej miedzy polnocna wyspa i poludniowa. Prom jest o tyle ciekawy ze..... najprawdopodobniej jest bylym promem z Polski (!!!). Wszysktie napisy bowiem sa tutaj po angielsku, szwedzku i polsku (!!!). Na pewno wiec swego czasu prom kursowal po Baltyku, najprawdopodobniej miedzy Swinoujsciem i Ystad.

Wellingoton, przesympatyczne, miejsce na krancu swiata na wskros przesiakniete polskoscia
; - ) .

Saturday, December 22, 2007

Niewiarygodne, ale jak do tej pory gdzie sie nie pojawimy w NZ, jestesmy przypadkowymi swiadkami jakichs sensacyjnych wiadomosci. Na szczescie nie sa to wydarzenia mrozace krew w zylach choc nie powiem, tradycji stalo sie za dosc i przezylismy i tutaj nasze kolejne trzesienie ziemi. Prawdopodobnie nikt nic o tym nie wspomnial w Polsce ale wiemy na pewno ze bylo to pokazane w wiadomosciach kanadyjskich.

Tym razem jednak wszystko odbylo sie tak jakbym chcial dowiadywac sie o trzesieniach ziemi - z prasy. Zatrzeslo sie wprawdzie niewasko - 6.8 w skali Richtera ale 150 km od nas, w miejscowosci Gisborne podczas naszego pobytu w Rotorua a ja odczulem to jako parosekundowe przyjemne kolysanie lozka na ktory lezalem. Marta z Veronika nie czuly tym razem nic. Mam nadzieje ze z trzesien ziemi to by bylo juz na tyle.

Z przyjemniejszych wydarzen na skale krajowa ktorych bylismy niespodziewanymi swiadkami pierwsze mialo miejsce w The Bay of Islands. Mieszkajac tam w miescinie Haruru Falls, jednego z wieczorow podczas naszego pobytu tam pojechalismy zobaczyc tamtejsze wodospady. Zrobilismy to tylko dlatego ze byly one zlokalizowane doslownie 2 min. jazdy samochodem od naszego lokum. Wodospady okazaly sie, tak zreszta jak sie tego spodziewalismy, dosyc mizerne ale co mnie uderzylo w tym wszystkim to to, ze wszedzie byly porozstawiane tabliczki zabraniajace kapieli w malej zatoczce do ktorej wpadal wodospad ze wzgledu na jakies skazenie wody. Dziwnie to wygladalo - piekne miejsce, uroczy wodospad, czysta zatoczka, okazaly hotel nad nia a tutaj jakies skazenie. Po rozmowie z naszymi gospodarzami, okazalo sie ze 9 miesiecy temu powodz w tym rejonie zalala szambo hotelu nad zatoczka i skazila w niej wode. Sami dziwili sie ze jeszcze te tabliczki tam sa i ze wciaz nie mozna w zatoczce plywac.

Nastepnego ranka, jak zwykle ogladam sobie nowozelandzkie wiadomosci w tv, odpowiednik polskiego 'Kawa czy herbata' ew. kanadyjskiego 'Canada AM'. Czekajac z biciem serca, jak zwykle, na prognoze pogody katem oka czytalem przesuwajace sie w dole ekranu glowne wiadomosci dnia. Oto one:

- "Burza w polnocno-wschodnich stanach USA zabila 2 osoby i pozbawila pradu setki tysiecy ludzi'
- "Pierwszy wspolny koncert Spice Girls po latach rozstania"
- "Haruru Falls hotel otwiera swoje podwoje po 9 miesiacach zamkniecia z powodu skazenia wody"

Myslalem ze oczy wyjda mi z orbit. Haruru Falls?! TE Haruru Falls?!!! Przeciez ja tam wlasnie bylem!!!

2 dni pozniej, mieszkajac na farmie w Tangohawine pojechalismy na pobliska plaze - Baylys Beach. Plaza jest o tyle ciekawa ze jest czescia najduzszej plazy w NZ po ktorej mozna jezdzic samochodem - 128km dlugosci. Gdy dotarlismy na miejsce pogoda byla niespecjalna na wylegiwanie sie na piasku czy kapiel w morzu ale - na jazde samochodem po plazy - idealna. Plaza jest niesamowicie szeroka, na oko ok. 60-70 metrow i przerazliwie pusta. No tzn. pedzac po niej samochodem mija sie raz po raz nadjezdzajace z drugiej strony samochody wiec czlowiek czuje sie jak na jakiejs fantastycznej autostradzie - z lewej gigantyczne wydmy, z drugiej morze, 'droga' szeroka na kilkadziesiat metrow a przed soba (i za) po horyzont pusta plaza. Nic tylko noga na gaz i w dluga przed siebie.

Jadac tak nagle zobaczylem jakies dziwne zamieszanie na plazy. Masa (jak na takie pustkowie) ludzi, kilkanascie samochodow, pare koparek, spychacze i kilkunastu kolesi w jaskrawych kamizelkach najwyrazniej grzebiacych cos w piasku. Plaza byla rozryta dokumentnie tak ze nie mozna bylo przejechac tego zbiegowiska. Zaintrygowany zatrzymalem sie tam i zasiegnalem jezyka u miejscowych, ktorzy gremialnie, z kocykami i lezakami zainstalowali sie na pobliskiej wydmie i z gory obserwowali cala akcje na plazy. Okazalo sie ze byla to akcja odkopywania wraku belgijskiego jachtu The Askoy II ktory rozbil sie w tym wlasnie miejscu w 1994 roku i przez lata, zostal najpierw wyrzucony na plaze a potem zagrzebany prawie dokumentnie w piasku przez szalejace na Morzu Tasmanskim burze. Jacht ten jest ponoc najslynniejszym belgijskim jachtem (a la polski Dar Pomorza tyle ze w wersji mini) i w chwili rozbicia nalezal do jakiegos slynnego, blizej mi nie znanego belgijskiego piosenkarza Jacquesa Brela.

Cala operacja miala ponoc kosztowac $1.3 wiec nie w kij dmuchal.

Chlopaki mialy juz wrak odkopany i na linach tak ze trafilem na ostatnia faze 'odgrzebu'. Ku mojemu zaskoczeniu na miejscu byla nie tylko ekipa telewizji lokalnej ale tez ekipa tv z Belgii (!!!). Naprawde surrealistyczny widok: sto kilometrow pustki i nagle, w tym jednym, jedynym miescu taka akcja. I ja akurat w to wszystko wdepnalem ledwie po 5 minutach jazdy!

Postalem tam z godzine liczac na to ze wrak zostanie w koncu ruszony z posad swiata ale w pewnym momencie zaczelo siapic wiec wsiadlem do samochodu i pojechalem pojezdzic sobie jeszcze troche po plazy. Pomyslalem ze nie ma co stac na deszczu i sie na to gapic - i tak dowiem sie wszystkiego nastepnego dnia z gazet (na farmie niestety nie bylo telewizji bo gosciowi siadl dekoder do satelity). No i oczywiscie dowiedzialem sie - artykul o calej akcji ktorej bylem swiadkiem wraz z kiludziesiecioma innymi ludzmi zachowalem na pamiatke.

I tak mimowolnie stalem sie uczestnikiem nastepnego ciekawego wydarzenia w najmniej prawdopodobnym do tego miejscu.

Sprawozdanie z Wellington - prawdopodobnie jutro. A jesli nie zdaze przed nasza przeprawa promowa na poludniowa wyspe, zycze tutaj wszystkim WESOLYCH SWIAT!!!!!!!!

Szczesliwego Nowego Roku pozycze Wam, mam nadzieje, juz z Sydney.

Friday, December 21, 2007

O kurde, co za gehenna....

Nie, nasza podroz jak na razie jest super. Chodzi o podlaczenie do internetu. Zajelo mi 5 dlugich dni aby znow byc online. Tym razem pisze z Wellington. Cena podlaczenia za to taka sama jak na Tahiti - $10/h. Co za zdzierstwo.

Oto ile czasu, poswiecenia i pieniedzy pochlania mi informowanie moich wiernych czytelnikow (jesli wogole sa tacy) o naszych poczynaniach.... Aby nie przeciagac, oto moje wrazenia z wtorku. Jutro postaram sie zamiescic cos z reszty tygodnia, m.in. z naszego pobytu w Rotorua.


Nasz drugi 'Bed & Breakfast' w NZ. Tym razem sniadanko wliczone w cene, choc cena bardzo slona; ale przynajmniej czlowiek wie za co placi. Przyznam ze mialem mieszane uczucia bookujac noclegi na farmie, chodzilo mi raczej o pobliski Waipuo Forest gdzie wciaz rosna unikatowe dla NZ gigantyczne drzewa kauri (takie nowozelandzkie sekwoje). Najwieksze ma 2000 lat i jest czczone przez miejscowych Maori jako 'Bog Lasu'. Cos w stylu Ayers Rock/Uluru w Australii dla Aborygenow tylko na nowozelandzka modle.

Farma miala byc niedaleko lasu. No, faktycznie jest - 53 km, w normlanych warunkach - rzut kamienien. W NZ jednak to godzina w jedna manke. Las byl po drodze z The Bay of Islands wiec juz go zaliczylismy przed farma. Gdy w koncu dotarlismy na miejsce pozostalo wiec tylko jedno - enjoy the farm.

Wlascicielem okazal sie jowialny Anglik przeflancowany na Nowozelnadczyka - Hugh. On i jego zona prowadza (kolejna juz) farme probujac jednoczesnie dokooptowac do tego agro-turystyke. Wychodzi im to naprawde dobrze; bardzo podoba mi sie wysoki standard ktory narzucili sobie w stosunku do businessu turystycznego. Widac ze probuja byc forpoczta najlepszych agro-turystycznych 'Bed and Breakfast' w NZ. Chociaz musze przyznac ze na pierwszy barak wielkosci naszej lazienki w Calgary w ktorym rzekomo mielismy mieszkac pomyslalem:

- Chyba sobie facet jaja robisz z porzadnych ludzi.

No ale pierwsze sliwki robaczywki zwazywszy ze nieopodal stal pusty piekny murowany domek, widac ze przeznaczony dla gosci. $70 wiecej na noc i znow bylismy 'back in business'. Komfort tak gdzies z 5 razy wyzszy niz w baraku (zrobionym wprawdzie na maksa ale wciaz: baraku), porownywalny z komfortem ktory mielismy w naszym super-duper mieszkaniu w Auckland. Co jest o tyle podziwu godne ze bylismy 'in the middle of nowhere', na farmie, 23 km od najblizszego miasteczka (Dargaville). Bylem tak zadowolony z naszego nowego lokum ze przymknalem oko na zepsuty dekoder do satelity i niedzialajacy wireless internet. W koncu nie przyjechalismy ogladac tutaj telewizji.

Korzystajac z ladnej pogody i bedac totalnie podekscytowanymi naszymi wiejsko-miejskimi klimatami (wies dookola a standart calkiem miejski), rzucilismy sie w farmerskie zycie nowozelandzkiego hodowcy bydla i owiec. Gosciu (Hugh) byl na tyle przychylnie nastawiony do naszych widzimisie ze postanowil dla nas przepedzic krowy z jednego pastwiska na drugie. Niby proste, tyle ze na pastwisko jechalo sie 20 minut samochodem (4 x 4) przez bloto pod stroma gore, krow bylo 200 sztuk a przepedzanie uskutecznialy.....3 specjalnie do tego celu przeszkolone psy. My tylko stalismy i sluchalismy przez pol godziny dzikich wrzaskow naszego gospodarza. Bo zaganianie nie szlo tak gladko jak mogloby sie to wydawac. Nie wiem czy psy mialy zly dzien, czy krowy byly mniej sklonne do kooperacji czy Hugh nie dosc wyraznie wydawal komendy. W kazdym razie po paru minutach tego ledwo kontrolowanego chaosu rozbolala mnie na serio glowa. Psy ujadaly jak wsciekle, krowy ryczaly jak najete, Hugh darl sie wnieboglosy. No po prostu siejsko-czarodziejsko. Nie tak wyobrazalem sobie spokoj i cisze nowozelandzkiej farmy.

Przypomnialo mi sie nagle to dlaczego wole mieszkac w miescie.

Skonczylo sie na tym ze musielismy najwyrazniej krabrne dzisiaj krowy 'popychac' (prawie doslownie) samochodem do zagrody (trabienie, krzyki, trabienie, ryki, trabienie, ujadanie, trabienie). Ja na przednim siedzeniu malego jeepa. Krowie cielska pchane przez samochod metr przede mna. Kolorytu calosci dodawal fakt ze jedna z krow wlasnie sie ocielila i raz po raz, chroniac cielaka atakowala w stylu byka szarzujacego podczas corridy osaczajace ja psy. Raz o malo w swojej slepej furii nie wyrznela w samochod, w dodatku w moje drzwi bo psy widzac atakujaca krowe sprytnie nurkowaly pod toczacy sie wolno samochod. Chcialem powiedziec Hugh ze ja juz chce do domu ale i tak by mnie nie uslyszal bo caly czas darl sie jak opetany na ujadajace jak wsciekle psy, nie spuszczajac reki z wyjacego klaksonu.

Pozostalo mi tylko czekac kiedy oszalala ze wscieklosci krowa przebije lbem drzwiczki rachitycznego samochodu i tym samym moje nogi.

The horror.......

Caly ten chaos trwal ladnych pare minut ktore wydawaly sie wiecznoscia. Bylem juz przy ostanich 'zdrowaskach' kiedy nagle, o dziwo, krowy jak jeden maz (czy raczej w tym przypadku: jedna zona) zrobily w tyl zwrot i z totalnej agresji przeszly w potulny trucht do zagrody. Pare minut pozniej bylo po wszystkim. Ale trauma poprzednich obrazow pozostala na cale zycie.

The horror.........

Jedyne co zdolalem z siebie wydusic to banalna uwaga:

- 'I didn't know that cows could be that aggresive'

Na co Hugh zasmial sie, swoim zwyczajem, na cale gardlo mowiac:

- 'Sure they are! Ask any farmer and he'll tell you that they are worse than bulls!'

I guess I should have asked the question a little bit earlier.......

Po powrocie do domu, tak gdziez przy 5-tym piwie mozna bylo zaczac kombinowac na spokojnie jaka terapia bedzie najlepsza dla Veroniki po powrocie do Calgary i ile bedzie to kosztowalo? Zaczelismy tlumaczyc skolowanej Misi ze ta krowka to byla mamusia, ze bronila swojego dzidziusia i ze my tak samo bysmy Jej bronili itd, itp.

Chyba zadzialalo, bo nastepnego rana pierwsze slowa ktore wypowiedziala Veronika brzmialy:

- "Czy mozemy isc znow przeganiac krowki?"

Przyznam ze lekko mnie to zaniepokoilo. Wciaz bowiem mialem przed oczyma przesladujace mnie cala noc dramatyczne obrazy raz po raz szarzujacej w slepej wscieklosci krowy, ledwie metr ode mnie.

The horror......

Reszta naszego pobytu byla na szczescie mniej traumatyczna. Krow juz nigdy nie przeganialismy.

Dzis jedziemy do Rotorua. Do uslyszenia przy najblizszej okazji.

Sunday, December 16, 2007

Nasz pierwszy 'Bed & Breakfast' w NZ. I to w dodatku 'Exclusive'. Tak 'ekskluzywny' ze z nazwy w cene wliczone jest tylko 'Bed'. Za sniadanko trzeba juz zaplacic extra : - ( No ale musze przyznac ze faktycznie, oferujac taki widok (i komfort) wlasciciele moga sobie pozwolic na wiele. Wybaczam wiec im wspanialomyslnie piszac te slowa z tarasu u ktorego stop rozposciera sie widok na Bay of Islands. Dzis w pospiechu, za zgoda i pocalowaniem w raczke gospodarzy zaladowalem zdjecia z ostatnich 2 dni na ich prywatnym dojsciu do internetu. Nawet nie mialem czasu zeby je skomentowac.

Internet tez mial niby byc w pokoju ale go nie ma. Gdyby nie ten cholerny widok to cos bym chyba im na ten temat powiedzial.......

Czy wspomnialem ze zaplacilem za pokoj $10 niz powinienem?

No ale mniejsza. Miejsce jest po prostu FE-NO-ME-NAL-NE. Od 2 dni jestesmy w miejscowosci Paihia (a wlasciwie w Haruru Falls, 3 km od Paihia) w Bay of Islands, 2 godziny na polnoc od Auckland. W dniu naszego przyjazdu pogoda byla, jak zwykle, nieciekawa ale nastepnego dnia przetarlo sie na tyle ze zdecydowalem sie pojechac na wycieczke statkiem po Bay of Islands z glowna atrakcja, przeplynieciem przez tzw. 'Hole in the Rock'. Na wycieczke pojechalem samemu bo ani Marta ani Veronika nie mialy ochoty na pare godzin bujania po oceanie. W sumie faktycznie, z 4 godzin na oceanie gdzies z godzine bujalo naprawde wsciekle. Ocean byl tak, wbrew swojej nazwie, bardzo nie-Spokojny ze nawet nie udalo sie nam przeplynac przez wspomniana 'Hole in the Rock'.

Niewazne, dla mnie najwazniejsze bylo to ze przez 4 godziny molgem przy ladnej pogodzie podziwiac przepiekne widoki Bay of Islands. Podczas wycieczki zatrzymalismy sie na godzine na przefantastycznej wyspie o smiesznej nazwie Urupukapuka; jednej z dziesiatek takich wysp w zatoce.

To byl naprawde piekny dzien.

Ukoronowaniem calosci byla przepyszna kolacja w jednej z restauracji w Paihia (z krajowymi specjalami: seafood i udzcem baranim) i obalenie (juz w zaciszu domowych pieleszy) wczesniej zakupionej butelki wina z pobliskiej winiarni Cottle Hill w Kerikeri (uwiecznionej na paru zdjeciach).

Czy moze byc piekniej?

Smakujac winko w Cottle Hill ucielismy sobie pogawedke z wlascicielem ktory na wiesc ze jestesmy Polakami przypomnial sobie impreze w ktorej uczestniczyl swego czasu gdy do jego przybytku zawiatali nasi rodacy, jak facet okreslil, 'w desperackim poszukiwaniu alkoholu bo konczyly im sie zapasy'. Przyznam ze struchlalem na ta wiesc bo krajanie w takim stanie potrafia narobic niezlego bigosu....

Byly to 4 pary podrozujace po NZ 'camperami' z ktorych tylko 1 osoba mowila po angielsku i tlumaczyla za wszystkich. Na szczescie, jako ze i dla wlasciciela winnicy i dla rodakow temat alkoholowy byl bliski ich sercom, wszyscy szybko nawiazali kontakt po czym wlasciciel winnicy zostal poczestowany Zubrowka (jak to-to im sie uchowalo?) ktorej smak wspominal dzisiaj w swoich opowiesciach prawie ze ze lzami w oczach. Imprezka musiala byc naprawde niewaska bo caly czas powatrzal tylko: "great people" co sprawilo ze kamien spadl mi z serca bo bylem raczej przygotowany na wysluchanie jaka chryje urzadzili nasi niedopici rodacy u goscia w stylu: "wychlali wina za $100, nic nie kupili i pojechali obrazeni bo przestalem im polewac". Rodacy staneli jednak na wysokosci zadania - nie dosc ze zaopatrzyli sie w winko u goscia to jeszcze go schali Zubrowka.

Jakaz to radosc - duch w narodzie jednak nie ginie. Pieknie.

Jutro zmieniamy miejsce pobytu i jedziemy na...... farme kolo Dargaville. Mam troche mieszane uczucia na ten temat ale Veronika od tygodnia mowi juz tylko o tym. A poza tym farma jest blisko najstarszego (ponobno ponad 2000 lat!) i najwiekszego, bardzo rzadkiego juz dzisiaj endemicznego w NZ drzewa kauri; cos w stylu debu Bartek tylko na egzotyczna modle, wiec powinno byc ciekawie. Plus oczywiscie niesamowity, paprociowy las a la Jurassic Park; lasow takich jest tutaj zreszta dosyc sporo. Im dalej na polnoc - tym wiecej. Drzewa-paprocie sa tak oryginalnie nowozelandzkie ze lisc paproci jest, obok ptaka Kiwi, narodowym symbolem kraju.

Co do Kiwi to tak chcialem zobaczyc tego ptaka-cudaka ze skusilismy sie na wizyte w pobliskim, z lekka zapyzialym businessie o hucznej nazwie 'Kiwi House'. Jako ze Kiwisie to zwierzatka nocne, jedyna okazja aby je zobaczyc jest wizyta w takim wlasnie przybytku. No chyba ze ktos chce koczowac z latarka cale noce pod paprocia w srodku nowozelandzkiego lasu. A i tak Kiwisia pewnie nie zobaczy bo to bardzo rzadkie juz dzisiaj ptaki ktore w dodatku sa bardzo terytorialne. Jeden Kiwi nie toleruje drugiego na obszarze kilku kilometrow kwadratowych!

Tak ze w malym kiwisiowym zoo ktore odwiedzilismy egzemplarz byl tylko......jeden : - ( Ogladac mozna bylo go wiec tylko po ciemaku, w specjalnie zorganizowanej dla ptaka ekspozycji. No i niby byl ale gdy do tej ciemnicy weszlismy, samotny Kiwaczek grzebal w glebie z uporem maniaka swoim dlugasnym dziobem, wypiety do nas caly czas dupka, stojac gdzies w ciemnym rogu swojego przybytku. I ani sie nie ruszyl. Jako ze bylismy tam sami, po jakims czasie zaczelismy usilne proby wyploszenia ptaka z rogu tak aby chociaz raz przebiegl sie po wybiegu w te i wewte. Jako ze walenie w pancerna szybe nie dalo rezultatu, w akcie desperacji blysnalem, mimo zakazu, pare razy Kiwisiowi flashem z aparatu po oczach. I nic. Jak grzebal nerwowo w ziemi odwrocony do nas dupka, tak grzebal dalej. Sfrustrowany taka chala za 25 dolcow, po 15 minutach nieudolnych prob przeploszenia ptaka, poszedlem do kasy z reklamacja. Na szczescie moje 'wicie-rozumicie' poskutkowalo na tyle ze gosciu wzial latarke i przyswiecil nam Kiwaczka tak ze moglismy chociaz zobaczyc gdzie dziub a gdzie nogi (bo kuper widzielismy caly czas). Ale z rogu, skubany, nie wylazl.

Na szczescie przy wyjsciu, w pamiatkowym stal dokladnie taki sam okaz, tyle ze wypchany. Mozna go wiec bylo spokojnie zobaczyc ze wszystkich stron. Bardzo ladne zwierze.

To tyle z nowych wrazen na wczoraj i dzis.

Nie wiem jak bedzie z podlaczeniem do internetu na nowym miejscu wiec prosze o cierpliwosc.

Ps. Wczoraj rano do zatoki wplynal olbrzymi wycieczkowiec Sun Princess, ktorego widzielismy z balkonu zawijajacego do portu w Auckland w sobote. Teraz moglismy go obserwowac z patio (a wlasciwe: z kanapy w bawialnym) wplywajacego do The Bay of Islands. Bylo na co popatrzec. Ot, taki bonus do i tak juz swietnego widoku.

I jak tutaj narzekac gospodarzom na cokolwiek?

Friday, December 14, 2007

Wczorajszy wypad na Waikehe Island byl, jak do tej pory, najfajnieszym naszym dniem w NZ. Wszystko zagralo tak jak trzeba: pododa wyklarowala sie akurat gdy wysiedlismy z promu, Veronika szalala po plazach i pobliskich placach zabaw a my moglismy w koncu zrelaksowac sie w ciszy i w spokoju w promieniach sloneczka z szumiacym oceanem w uszach. Prawie Tahiti.

Nigdy bym nie przypuszczal ze Waiheke Island bedzie tak maksymalnym miejscem; wyspa wygladala jeszcze lepiej niz w turystycznych folderach. Cala wyspa jest glowna celem weekendowych wypadow dla ludzi z Auckland; nic dziwnego - nie dosc ze ma dziesiatki swietnych plaz, stosunkowo ciepla wode (po raz pierwszy widzialem gremialnie kapiacych sie ludzi a nie tak jak w Auckland, pojedynczych czlonkow klubu Morsa) to srednia temperatura powietrza jest ok. 5 stopni wyzsza niz w Auckland! Nawet, jak powiedzial kierownik naszej wycieczki, pogodowo tez z reguly jest lepiej niz w Auckland. Podobno sam czesto i gesto obserwuje ze swojego domu z widokiem na zatoke nadciagajace nad Auckland burze. Normalnie pomyslalbym: 'tere fere'. Ale po powrocie do miasta, blekitne niebo zamienilo sie w chmurska a cieplelko zostalo ostatecznie przepedzone przez notoryczny tutaj, chlodny wiatr. A to wszystko raptem pol godziny podrozy promem pozniej.

Cos w tym musi byc......

Dodatkowa atrakcja sa rozsiane po calej wyspie winnice. Mozna oczywiscie wykupic wycieczke podczas ktore busik wiezie cie od winnicy do winnicy. Tak ze wracasz na prom wesolutki jak ten szypior na wiosne. Niestety, ze wzgledu na obecnosc dziecka w naszym zespole, mimo moich usilnych nalegan z bolem serca pozostalismy z Marta przy placach zabaw i hustawkach. Ktos w koncu musial pilnowac zebysmy wrocili do Auckland tak jak przyjechalismy - w trojke.

Za to autochtoni nie oszczedzali sie wogole. Jadac na wyspe, na naszym promie bylo ledwie parenascie osob na krzyz. Wracajac, gdy zobaczylem na dworcu promowym dzikie, klebiace sie tlumy podchmielonych tubylcow - zwatpilem. Prom zabiera 650 osob, spokojnie bylo tyle. Wiekszosc - urznieta na makasa. Na oko wiekszosc grup chyba celebrowalo swoje Christmas Party co zreszta widzi sie na codzien w Auckland na lewo i prawo. Gdy prom podplynal cala ta tluszcza rzucila sie do zaladunku. W pewnym momencie zwatpilem czy wogole uda nam sie wejsc ale jakos sie zapakowalismy i w droge. Mimo ze podroz trwa tylko 30 minut, towarzystwo bylo najwyrazniej niedopite i chcialo wykorzystac swoje ostatnie pol godziny wolnosci zanim zostana zgarnieci pod troskliwe skrzydelka i baczne oko czekajacej w domu wpolmalzonki/a, tak ze bar oblezony byl tak jak onegdaj, nie przymierzajac, Czestochowa.

Oczywiscie najgorzej byc trzezwym wsrod spitego towarzystwa, patrzylem sie wiec na to wszystko z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony bylem zgorszony ta degrengolada, z drugiej zas nieco im zazdroscilem najwyrazniej fajnej zabawy.

To byl naprawde swietny dzien. Szkoda ze trzeba sie znow pakowac, ale dzisiaj jedziemy na polnoc do the Bay of Islands. Podobno cos jak Waiheke tyle ze na stalym ladzie.

Moze tam tez robia wino?

Thursday, December 13, 2007

Skoro temat pogody zajmuje na moim miejscu blogu o wiele wiecej miejsca niz kiedykolwiek sie tego spodziewalem, czas moze aby wspomniec pare slow na temat glownego sprawcy moich pogodowych frustracji - klimatu NZ.

Jesli pogoda w kratke na Tahiti nie byla dla mnie totalnym zaskoczeniem (w koncu to dla nich pora deszczowa) tylko moze bardziej rozczarowaniem (ze to akurat mnie sie przytrafilo), to pogoda w NZ mimo wszystko jest totalnym zawodem. "Mimo wszystko" bo cale szczescie przed wyjazdem, kierowany resztkami zdrowego rozsadku, skonsultowalem sie na ten temat z naszymi znajomymi (Kasia i Jeremi - dzieki jeszcze raz!) ktorzy swego czasu spedzili w NZ caly listpad, czyli pi razy dzwi czas w ktorym nam przyszlo tutaj byc. I tylko dzieki ich poradom nie wyskoczylem z samolotu w Tahiti w klapkach, krotkich majtkach, podkoszulku i grubej warstwie kremu na twarzy. Czyli nie wyszedlem na kompletnego idiote.

Czytajac bowiem przewodniki po NZ ktore okreslaja klimat, przynajmniej polnocnej wyspy, jako 'subtropikalny', ogladajc niezliczone zdjecia przepieknych nowozelandzkich plaz oraz widzac bujne, powszechnie rosnace na lewo i prawo palmy, w naiwnosci swojej kojarzylem klimat NZ z klimatem a la Tahiti.

Nic bardziej blednego.

Przewodniki przesadzaja (bo inaczej komu by sie chcialo jechac na egzotyczne wakacje do jakiejs zimnicy a la Kanada?), zdjecia koloryzuja (nic lepiej nie pobudza wyobrazni szukajac miejsca na wypoczynek jak egzotyczna plaza zalana sloncem) a palmy wprawdzie rosna, ale przeciez palmy (fakby tylko ze nie az tak dorodne i nie tak powszechnie) rosna sobie takze np. w Vancouver. W KANADZIE!!! No ale chyba nikt przy zdrowych zmyslach nie powie ze klimat Kanady jest klimatem subtropikalnym?!

Ktos kiedys powiedzial ze klimat NZ to klimat wiecznej wiosny. I dokladnie tak jest. Czyli niby jest cieplo ale jest chlodno. Temperatura rzadko przekracza 25 stopni (najwyzsza zanotowana temp. w historii Auckland to 30.5 stopnia) a dodawszy do tego wiejace tutaj wszerz i wzdluz wiatry, rachunek jest prosty - Hawaje to-to nie sa. Faktem jest ze zimy tutaj (przynajmnie na polnocnej wyspie) tez nie ma a temperatura przez caly rok waha sie miedzy 15 a 25 stopni. Czyli wychodzi na to ze w zimie nie jest zimno ale w lecie nie jest cieplo.

Czyli klimatycznie jest po prostu nijak. I to widac, slychac i czuc.

Palmy i inne egzotyczne roslinki kojarzone z tropikami rosna sobie tylko dzieki brakowi ekstremaliow klimatycznych a nie dlatego ze im tak goraco. Plaze moze i piekne sa, ale gdyby sie nad tym glebiej zastanowic to nawet na zdjeciach z nowozelandzkich przewodnikow jakos..... tlumow na tych plazach nie widac. Tak wlasciwie to.... nie widac nikogo! A jesli juz to tylko kolesi w kombinezonach z pianki biegajacymi z deskami do surfingu (pizdzi non-stop to i fale sa duze, chlopaki maja wiec radoche smigajac na tych swoich deskach). Ale wykapac sie juz nie wykapiesz. O byczeniu sie z nozka na nozce na plazy tudziez saczeniu owocowych drinkow w hamaku - zapomnij.

I tak oto mit o subtropikalnym klimacie NZ zostal rozwiany.

A to tylko polnocna wyspa. Co dzieje sie na poludniowej - lepiej nie wiedziec. Oczywiscie im dalej na poludnie tym gorzej. Kazdy kto ogladal "Wladce Pierscieni" wie jak to wyglada i bedac przy zdrowych zmyslach o 'subtropikalny klimat' nie posadzi. Ja oczywiscie na poludnie poludniowej wyspy, tam gdzie lodowce i gory pokryte sniegiem przez caly rok, nie wybieram. sie. Nigdy. Na lodowcu bylem 2 miesiace temu. 5 raz. Sam nie wiem po co. A snieg? Wiem na pewno - jest bialy i zimny. Widze go z okna 6 miesiecy w roku.

Ja tutaj przyjechalem po ciepelko i sloneczko ale ani jednego ani drugiego jak na razie NZ w nadmiarze mi nie dostarczyla. Okazuje sie jednak ze, ze zrozumialych wzgledow.

Oby do Australii....

Ps. Z drugiej jednak strony w przypadku subtropikalnego klimatu NZ widac dokladnie jak 'klamstwo powtorzone wystarczajaca ilosc razy staje sie prawda'. Rozgladajac sie dookola widac jak autochtoni sa przeswiadczeni w 100% o cieplutkim klimacie w ktorym przyszlo im zyc:

1. Brak ogrzewania w mieszkaniach pomimo faktu ze w nocy temp. spada do 15-17 stopni.
2. W momencie kiedy ja zastanawiam sie co tu jeszcze na siebie wlozyc, oni wszyscy chodza mniej lub wiecej rozneglizowani (co drugi np. smiga w klapkach a wczoraj widzialem jedna laske w centrum miasta na BOSAKA!!!).
3. Podczas wczorajszej wycieczki statkiem po porcie i pobliskich wyspach, koles robiacy konferansjerke, na widok jednej z mijanych pieknych ale jak zywkle pustych plaz stwierdzil:

- A ta plaza jest jedna z najbardziej popularnych w Auckland. W ciagu lata jest odwiedzana przez tysiace mieszkancow miasta.

Lata? Jakiego lata? Przeciez TERAZ jest lato!

Na plazy nie bylo zywej duszy.....

Narodowa psychoza, czy co?

Tuesday, December 11, 2007

Na temat pogody nie chce mi sie juz nawet nic mowic. Faktem jest ze jest niby cieplo i przynajmniej nie pada ale niebo jest zasnute na maksa. No i wieje wiatr, choc zauwazylem wczoraj ze im dalej na poludnie tym pogodowo bylo lepiej. Podobno pogoda ma sie klarowac od jutra ale ja juz w nic nie wierze (w/g poczatkowych prognoz mialo to nastapic przedwczoraj. I co? I nic! Pogoda jak byla pod psem tak jest).

Podobno nad NZ wyksztalcil sie jakis antycyklon i to on odpowiedzialny jest za to totalne zachmurzenie.

ANTYCYKLON?! Huh?! Co to, do jasnej cholery jest antycyklon?! Pierwsze w zyciu slysze o jakim anycyklonie..... Z drugiej jednak strony na to patrzac, wszystko sie zgadza. Jeszcze z samolotu podziwialismy zalana w sloncu NZ, przepiekne krajobrazy, zielone wzgorki i pagorki, soczysta zielen trawy, blekitna woda, itd, itp. W momencie jednak kiedy kola samolotu wiozacego Wojcikow do NZ dotknely plyty lotniska, w atmosferze zaczely zachodzic jakies niezrozumiale dla nikogo tutaj zjawiska. Powietrze zaczelo sie mieszac, nawarstwac i spietrzac a atmosfera gestniec. A ze Wojciki juz w tym roku przezyly tornado, tutaj zwane cyklonem, (sorki, Asiu, ale znow musze o tym wspomniec!) to Los/Fatum (czy kto tam plata nam podroznicze figle), dla odmiany zaserwowal nam.....antycyklon!

No po prostu zajebiscie.
A wiec mamy za soba pierwszy wypad za miasto wynajetym samochodem. Z tego tytulu, oto garsc przemyslen i obserwacji na temat jazdy samochodem po NZ:

1. Jak powszechnie wiadomo, w NZ tak jak w 5-6 innych krajach na swiecie jezdzi sie, niewiadomo dlaczego, po lewej stronie drogi. W zwiazku z czym, takze w konstrukcji samochodu wszystko jest odwrocone. Oczywiscie kierowca siedzi tam gdzie siedziec powinien pasazer (nic dziwnego wiec ze po przylocie wpakowalem sie taksowkarzowi na jego miejsce. Trzeba bylo widziec panike na jego twarzy.....) ale dla mnie najbardziej irytujace jest przestawienie przelacznikow do wycieraczek z kierunkowskazami. I tak, mknac jak gdyby nigdy nic autem po zlej stronie drogi, czlowiek juz sobie mysli ze calkiem niezle mu idzie do momentu kiedy trzeba zmienic pas. Wtedy na bank wlacza wycieraczki, przy czym glupieje ostatecznie i zamiast blyskawicznie zmieniac pas zastanawia sie czemu wycieraczki chodza skoro nie pada? Pare chwil potem przychodzi olsnienie ze to wszystko znow wina geniusza ktory poprzestawial wszystko w samochodzie. Po paru chwilach znajduje sie oczywiscie odpowiedni przelacznik po drugiej stronie niz zwykle tyle tylko ze w tym momencie juz dawno prawy pas jest zajety przez innych uzytkownikow drogi a ty (no, tzn. ja) wleczesz sie jak ten ciamajda za jakims zawalidroga. A wycieraczki sobie chodza.......

2. Nowozelandzkie drogi bardzo przypominaja mi drogi w Polsce. Niby sa ale jakos trudno nimi gdzies szybko i sprawnie dojechac. Jazda nimi to dokladnie taka gehenna (tepo kulawego zolwia), choroba lokomocyjna polaczona z bolem czaszki (nierowny, glosny asfalt) i rosyjska ruletka z Przeznaczeniem (kierowcy idioci tudziez niewiarygodne rozwiazania infrasturkturalne typu - ni z gruchy ni z pietruchy z 2 pasow robi sie 1) jak, wypisz wymaluj, jezdzenie po kochanej Ojczyznie.

Niespelna 100 km za Auckland definitywnie konczy sie 2 pasmowa autostrada na rzecz normalnej jednopasmowej szosy z ograniczeniami szybkosci do 50 km/h gdy tylko przejezdza sie przez jakas pipidowe. A tych jest na trasie zatrzesienie. Od czasu do czasu zdarzaja sie ronda. Tam i owdzie - swiatla. W razie watpliwosci czy czlowiek wywiodl sie juz na maliny czy caly czas, mimo wszystko, jedzie po glownej 'autostradzie' panstwa (cudzyslow nieprzypadkowy), watpliwosci rozwiewa mijany raz co raz dumny znak z numerem 1. Trudno w to uwierzyc ale oto CALY CZAS JEST SIE NA AUTOSTRADZIE! I cale szczescie ze znaki sa raz poraz, bo idac za naturalnym instynktem chcialoby sie natychmiast zawrocic i szukac na nowo 'lost highway', a tym czasem ciagle po niej sie jedzie! A ze wyglada to-to bardziej na droge Koluszki-Wachock niz Autostrade nr 1...? Abstarkcja jak u Lynch'a.

3. Krajobraz NZ jest niepodobny absolutnie do niczego ale w najlepszym slowa/sformulowania tego znaczeniu. Wszedzie soczyscie zielono i strasznie pagorkowato. Duzo lak i malo lasow. Ktos powiedzial ze klimat NZ to klimat wiecznej wiosny i cos chyba w tym jest. Trawa ma kolor jasnozielony, to samo drzewa lisciaste - wygladaja jakby dopiero puscily paki. To wszystko bujnie wymieszane z wszelakiego rodzaju egzotycznymi drzewami typu palmy, paprocie czy magnolie. Naprawde - rewelacja. Przez mocno pagorkowaty teren nowozelandzkie drogi to jeden wielki rollercoaster. Tyle ze bardziej horyzontalny. Zakret na zakrecie a na tym zakrecie jeszcze jeden zakret. A spojrzysz na mape - prosciutko ze nic tylko wsiadac, zamykac oczy, noga na gaz i gnac przed siebie.

Reasumujac: po NZ jezdzi sie po prostu POWOLI. Jedziesz na wycieczke 200 km za miasto? Toz to prawie 3 godziny autostrada w 1 strone! Lepiej wyjedz wczesniej bo wrocisz pod wieczor. Ot, taki miejscowy koloryt, ktoremu uroku dodaja wszedzie widoczne maoryskie nazwy miejscowosci. Jak jedzie sie z Auckland do Waitomo Glowworm Caves? Otoz mozna jechac albo przez Whatawhata albo przez Kihikihi. Powaznie. Dzis, aby urozmaicic sobie droge pojechalismy tam przez Whatawhata a wrocilismy przez Kihikihi.

Maoryskie nazwy sa naprawde nie do wyjecia, nadajac calosci przesympatyczny wyraz i czyniac jazde po nowozelandzkich drogach do zniesienia. Jak tutaj bowiem sie nie usmiechnac raz po raz na widok np. miejscowosci o nazwie Papakura. Papakura, czyli co? Dla mnie po prostu - Kogut.

Monday, December 10, 2007

Kolejny dzien byle jakiej pogody. Tyle ze przynajmniej nie leje....

Zauwazylem ze to juz tradycja ze kazdy post zaczynam od komunikatu meteorologicznego ale ladna pogoda jest tak istotna dla powodzenia calosci przedsiewziecia ze trudno mi przemilczec ten jakze wazny aspekt naszego tutaj pobytu.

No wiec jest stosunkowo cieplo ale wieje wiatr i jest pochmurnie. Wlasciwie to jest niby cieplo - a zimno (lub, jak kto woli, vice versa). Zauwazylem ze sami Kiwis wydaja sie tym faktem byc na tyle skonsternowani ze na ulicy widuje sie ludzi w puchowych kurtkach (przesada) i w t-shirtach (idiotyzm). No ale faktycznie - trudno wyczaic jak sie tutaj tak naprawde ubrac. Kazdy wiec kombinuje pod swoja tolerancje termiczna. Moja jest wyjatkowo mizerna jesli chodzi o niskie temperatury wiec chodze w jednej cieplej rzeczy ktora przywiozlem - cieplej bluzie zapinanej pod szyje. I smiesznie tak wygladam chodzac po ulicy 'opatulony' wsrod kolesi smigajacych w krotkich gatkach i podkoszulkach, udajac najwyrazniej ze im strasznie goraco. Tyle tylko ze palmy na ulicy nie swiadcza o jakichs tam tropikach. Na razie jest po prostu chlodno (przynajmniej dla mnie) i tyle.

W mieszkaniu, z braku systemu ogrzewczego (za to klimatyzacja jest w kazdym pokoju z wneka na komputer wlacznie) dogrzewam starym PRL-owskim sposobem puszczania wszystkich palnikow w kuchence na maksa. Na szczescie kuchnia jest zintegrowana z caloscia wiec system dziala jak zloto. A ze nie place za prad - dogrzewam mieszkanko tak ze robi sie w nim naprawde przytulna sauna. Ale przynajmniej jest cieplo. Jak na Tahiti.

W oczekiwaniu na poprawe pogody dzis uskutecznilismy jedyny sensowny wypad z listy 'must do' rzeczy w Auckland ktora jest pod dachem - odwiedziny w tutejszym Akwarium (w sumie tutejsze Akwarium ma jakas idiotycznie dluga i dziwna nazwe ale ja bede nazywal je tym czy jest - po prostu: Akwarium). Akwarium jest o tyle slynne ze ma stala kolonie pingwinow a la Happy Feet tudziez dluuuugi plexiglasowy tunel z rybkami a la rekin czy plaszczka plywajacymi na glowa. Bonusem jest fakt ze przez rure przeciaga nas ruchomy chodnik tak ze aby ogladnac rybki nie trzeba nawet przebierac konczynami.

Akwarium jak akwarium - swietne dla 5-latkow, gorzej z doroslymi. Jadac do przybytku spotkalismy jednak bardzo fajnych ludzi; najpierw przesympatyczne malzenstwo z Ohio (pewnie z jakiejs dziury bo powiedzieli tylko nazwe stanu w ktorym mieszkaja) ktore uslyszalo jak wypytywalem sie kierowce busika transportujacego nas z centrum do Akwarium o ciekawe miejsca do odwiedzenia wokol Auckland. Slyszac ze jestesmy nowoprzyjezdnymi poradzili nam to i owo na temat podrozowania do interesujacych nas miejsc. Porada nr 1 - owinac wszystkie bagaze w plastikowe torby jadac do Rotorua ze wzgledu na ciezki zapach siarki unoszacy sie tam w powietrzu. Im zasmierdly wszystkie rzeczy w walizkach. Niby z czasem wywietrzalo ale wole nie ryzykowac.

Wrocilismy do centrum razem z nimi dzielac na spolke oplate za taksowke. Tutaj - ciekawa rzecz: wiozl nas ten sam taksowkarz ktory przywiozl nas do hotelu z lotniska! Przyznam ze widzac jego znajoma maske przytkalo mnie zupelnie. Niesamowity zbieg okolicznosci w ponad milionowym miescie. To, albo Auckland ma tylko 1 taksowke ; - )

Bedac w Akwarium spotkalismy tez mloda pare przesympatycznych Polakow, jak sie okazalo, z Warszawy. Byli, podobnie jak my, na 3 tygodniowej wycieczce po NZ. Tyle tylko ze ich pobyt juz sie konczy a nasz zaczyna. Przegadalismy z nimi chyba z pol godziny; najwyrazniej podekscytowani swoja wycieczka doslownie zasypali nas gradem dobrych porad co, gdzie i jak. Swietnie sie z nimi rozmawialo i to w ojczystym jezyku; cos co nie myslalem ze uskutecznie na nowozelandzkiej ziemi. Porada nr 1 - spryskac sie dokumentnie Off-em przed desantem na poludniowa wyspe. Podobno przez dlugotrwala ciepla pogode (???!!!!) panuje tam obecnie plaga jakichs niewinnie wygladajacych muszek ktore naturalnie ignorowane ze wzgledu na swoje mizerne gabaryty i niewinny wyglad, przy blizszym poznaniu wykazuja sie wyjatkowa krwiozerczoscia....

I prosze - ktos mi powie ze podroze nie ksztalca. Wystarczylo pojechac do glupiego Akwarium i czlowiek dowiedzial sie rzeczy o ktorych nie przeczytalby w zadnym przewodniku!

Jutro wynajmuje samochod. Robie sobie wlasnie mentalna mape ktoredy dojechac do domu. Mam do przejechania pare przecznic i juz sie poce na sama mysl jak tutaj wykonac np. skret w prawo? Samochodem!!!

No nic, jakos to musi byc.

Jesli moja jazda probna odniesie sukces, moze pokusimy sie o wypad do najslynniejszych nowozelandzki jaskin ze swiecacymi robakami. Brzmi tak zachecajaco jak obrzydliwie, ale podobno w sumie swietna rzecz. No i nie przynajmniej bedzie lalo na leb......

Do nastepnego razu.

Ps. Mamy juz internet, szybkie polaczenie (ADSL) za 25 NZ$/tydzien. Troche lepiej niz $10/godzine na Tahiti tak ze i moje "Nowiny z Kranca Swiata" powinny ukazywac sie regularnie przez nastepne pare dni. Oby tylko bylo o czym pisac.....

Sunday, December 9, 2007

Drugi dzien w Auckland. Niebo zasnute, siapi deszcz ale jest stosunkowo cieplo (ok. 20 stopni). To juz chyba jakas tradycja, zeby nie powiedziec ‘fatum’: tam gdzie sie pojawiamy pogoda sie najzwyczajniej w swiecie nastepnego dnia pier......li. Przepraszam za doslownosc ale jestem juz tym troche zmeczony.

Wiecej slonca i ciepelka prosze! Halo!

Choc z drugiej strony to dobrze ze nic sie nie dzieje. Przychodzimy z Marta do siebie po szalenstwach poprzedniego dnia obserwujac z naszego nowego lokum (szyby na cala sciane z widokiem na Waitemata Harbour) leniwie cumujace przy pobliskim nabrzezu olbrzymie cruise liners. Akurat wplynely 2. I mimo siapiacego deszczy - jest pieknie.

A jeszcze 12 godzin temu wszystko wygladalo tragicznie. Wogle caly wczorajszy dzien o malo nas nie wykonczyl. Prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Ale po kolei:

Najpierw pobudka o 4:30 rano w Papeete. Potem lot – prawie 6 godzin do Auckland. Na szczescie bez wiekszych przygod (czytaj: nieludzkiego trzepania) chociaz oczywiscie jak zwykle swoja porcje powietrznych wirow mysialem przezyc.

Po przyjezdzie do Auckland pojechalismy zainstalowac sie do naszego mieszkanka w centrum. Mieszkanko wynajalem uprzednio na internecie myslac ze wynajalem palac z przepieknym widokiem (wieza) w swietnej lokalizacji. Okazalo sie ze wynajalem nore w budynku przypominajacym (z filmow) wnetrze wiezienia w Alcatraz z mieszkankami o powierzchni porownywalnej z tamtejszymi celami. Czy wspomnialem takze ze przybytek ow lezal na szczycie jakiegos cholernego pagorka? Tak ze wszedzie bylo (w drodze powrotnej) pod gorke.

Zalamka. Rozpacz czarna. Dol totalny. Przygnebienie. I jedna mysl kotlujaca sie pod czaszka: “Uciekac, natychmiast uciekac”. Tylko gdzie?

A mialo byc tak pieknie.

Faktem jednak jest: widok byl po prostu FE-NO-ME-NAL-NY. Troche to za malo jednak po naszym 5-gwiazdkowym zakwaterowaniu na Tahiti. Pozostawal jeden sposob na zaabosorbowanie szoku po zderzeniu z twarda nowozelandzka rzeczywistoscia. Alkohol.

Do sklepu bylo raptem 5 minut piechota (ostro pod gorke) gdzie udalismy sie pospiesznie zaraz po zainstalowaniu w naszej celi. Obciazeni jak wielblady jakims cudem dotachalismy wszystkie nasze zakupy wlokac rece po ziemi do naszego wiezienia na ostrej gorce. W kulminacyjnym momencie podejscia nawet bedaca dotychczas w swietnej formie Veronika stwierdzila:

- Jestem zmeczona, glodna, juz dalej nie moge isc i chce mi sie plakac.

Sam bylem juz taki zmeczony ze wszystko co moglem Jej zaoferowac to to ze poniose jej siatke w ktorej raptem miala jogurt i bulke (poczatkowo chciala nam pomoc wiec dalismy jej cos symbolicznego).

Wyjscie po zakupy okazalo sie jednak na dluzsza mete zbawienne nie tylko dla dla naszego zdrowia psychicznego i podejzewam ze calego pobytu w Auckland wogole. Otoz tachajac siaty w drodze ze sklepu do Alcatraz, katem oka zauwazylem nagle (Marta twierdzi ze to Ona zauwazyla pierwsza ale nie jest to prawda) fantastycznie zlokalizowany, bardzo porzadny budynek z podobna talica do naszego – Waldorf Apartments i pomyslalem sobie:

- „Kurde, ale byloby fajnie tutaj mieszkac. Sklep za rogiem, wszedzie PLASKO, swietny widok na zatoke i wogole przyjemnie. Ze ja tego budynku nie wyczailem na internecie.....”

Po powrocie do celi wlasnie zasiadalem do komputera z piwem w rece (browar marki Steinlager oczywiscie) aby zaczac wlewac w siebie to cudowne zlociste panaceum oraz przelac moje frustracje na elektroniczny papier gdy nagle Marta stwierdzila kategorycznie:

- Ja tutaj nie wytrzymam. Badzze mezczyzna! ZROB COS!!!

Czy cos w tym stylu. W kazdym razie brzmialo to dosyc dramatycznie. Na tyle dramatycznie ze pospiesznie odstawilem browar, chwycilem za telefon i zadzwonilem do naszej resident manager, bardzo sympatycznej zreszta osoby.

Kobitka odniosla sie do mojego tlumaczenia ‘wicie-rozumicie’ z sympatia i powiedziala ze zadzwoni do resident manager budynku ktory widzielismy. Pol godziny pozniej okazalo sie ze maja tam 1 bedroom apartment z pokoikiem na komputer (den) za ledwie $20 wiecej na dzien niz nasza klitka! Pospiesznie zgodzilem sie na zamiane bez ogladania mieszkanka myslac ze ‘all things being equall’ przynajmniej bedziemy mieli sklep za rogiem. No i BEDZIE PLASKO!

Pozostawala tylko kwestia przetachania naszych 5 waliz, 3 podrecznych bagazy, Veroniki siedzonka do samochodu i teraz naszych zakupow (circa 5 wypchanych siatek). Ale co tam, najwazniejsze aby wydostac sie z tej nory.

Piec minut pozniej bylem w drugim budynku aby odebrac klucze. Z jak najgorszym przeczuciem otworzylem drzwi.... I oto -zamurowalo mnie. Przetarlem oczy. Uszczypnalem sie. Wyszedlem na korytarz i jeszcze raz sprawdzielm numer. Nie bylo watpliwosci. To tu.

Niewiarygodne.

Przed soba mialem mieszkanie nie tylko circa 3 razy wieksze niz nasze poprzednie lokum w Alcatraz ale widac ze bylo po prostu nowiusienkie, czyste, jasne (okna na cala sciane) oraz przestronne (wysokie sufity). Sypialnia – normalny, osobny pokoj a nie jakies tam przepierzenie. Ladna nowoczesna kuchnia. Olbrzymi taras z przepieknym widokiem na Waitemata Harbour itd, itp.

Rewelacja! Tutaj mozna zyc!

Pospiesznie wrocilem do zdolowanej Marty przynoszac dobra nowine. Odzyla w jednej sekundzie. Troche bylo urwania paly z ponownym przenoszeniem naszego dobytku ale jakos to poszlo. I tym oto sposobem, od wczoraj mieszkamy w nowoczesnym, landym, swietnie zlokalizowanym mieszkaniu. Od razu poprawily nam sie humory i spodobalo Auckland.

Zeby teraz tylko ta cholerna pogoda sie wyklarowala...

Na dzisiaj tyle.

Ps. Przez weekend mialem problemy z dostepnem do internetu dlatego ta wiadomosc zamieszczam dopiero teraz.

Ps2. Zdjecia uaktualnie jak bede mial je juz czym uaktualniac.

Ps3. Z przerazeniem obserwuje ludzi jezdzacych tutaj samochodami po zlej stronie drogi. Juz za 2 dni sam bede musial jezdzic razem z nimi. Szczerze powiedziawszy – nie widze tego, np wjezdzajac na rondo ustepujesz pierszenstwa jadacym z.....prawej strony! A ja bym nawet nie wpadl na pomysl zeby sie spojrzec w prawo...

Wlos sie jezy i staje deba.

Wish me luck.

Thursday, December 6, 2007

Znow sie przetarlo.

Akurat na nasza podroz do Papeete co bylo o tyle istotne ze zamartwialismy sie w jakim stanie dowieziemy nasze bagaze ktore tym razem niestety musielismy tachac z wyspy na wyspe wlasnorecznie. Podrozujac w takiej ulewie jak wczoraj z pewnoscia zamoklyby na maksa. Wlacznie z ich zawartoscia. I co wtedy?

No ale przetarlo sie. Co prawda przetarlo sie dzieki silnemu wiatrowi ktory zerwal sie z samego ranca i w koncu rozgonil ‘ciemne, sklebione zaslony’ ale jednoczesnie spowodowal wysoka fale podczas przeprawy promowej.
Nigdy jeszcze nie widzialem Marty tak spanikowanej jak na kiwajacym sie na wszystkie strony promie.

Faktem jest, troche bujalo ale bez przesady. Juz rano widzac co sie dzieje, dalem tym razem spokoj ze zdezelowanym “Moorea Express” i wybralem na oko najwiekszy katamaran z trzech kursujacych regularnie miedzy wyspami. A i tak niezle bujalo.
Veronika oczywiscie wszystko przespala....

Na Papeete dotarlismy kolo poludnia. Po szybkim zakwaterowaniu sie w hotelu od razy poszlismy na miasto cos aby cos zjesc no i przy okazji troche pozwiedzac.
Obslugiwal nas przemily transwestysta z mocno podkreslonymi czarna kreska brwiami i gustownym kwiatkiem za uszkiem. Co do tego typu obrazkow to spiesze doniesc ze sa one tutaj na porzadku dziennym i juz pare razy mowilem Marcie wskazujac na jakies takie nijakie moim zdaniem kobitki:

- Co za dziwna facetka.... (bo cos mi nie gralo w ich wygladzie tylko nie wiedzialem co)

Marta na to:

- Przeiez to facet.....

?!.......Eureka!

Tak ze nie dziwi mnie tu juz nic a szczegolnie nikt. I tak pol biedy ze koles/laska nie wstawil sobie implantow (bo i takie modele widywalem, dlatego tak mnie to poczatkowo skolowalo) tylko delikatnie podkreslal swoja kobiecosc...

Nie chce wzbudza tutaj niezdrowych emocji ale odwazylbym sie stwierdzic ze z tym kwiatkiem wygladal/a calkiem ‘cute’ ; -)

Dalem mu sie namowic na miejscowy specjal – surowa rybe o niewymawialnej, nic nie mowiacej mi nazwie, skapanej w mleczku kokosowym i drobno posiekanej ‘salatce wiosennej’ (nie wiem jak dla innych, dla mnie ogorek, pomidor i salata). Niezly pomysl. Smakowo tez super. Dopiero podczas konsumpcji przypomnialo mi sie jedno z podrozniczyh ‘przykazan’ ktore w rozdziale o smakowaniu lokalnych specjalow, szczegolnie w bananowych republikach takich jak Tahiti, rekomendowalo jedzenie TYLKO rzeczy ugotowanych wzglednie usmazonych. W momenie tego kulinarnego objawienia zostalo mi jednak juz ‘blizej niz dalej’ wiec pomyslalem sobie ze skoro na wszystko bylo juz za pozno, z powodzeniem mozna rybke dokonczyc. Przynajmniej bylo dobre.

Ciekawe czy sie obudze?

Co do Papeete to zdjecia dadza Wam ogolne wyobrazenie tego wszystkiego co tutaj sie dzieje. Taka kolonialna stolica wygwizdowa gdzies na krancach swiata. Ciekawostka jest duza ilosc wytatuowanych autochtonow (lacznie z twarzami) o gabarytach Big Kahunas smigajacych w przepastnych, kwiecistych mumus (kobitki). Wsrod tego wszystkiego zdarzaja sie jednak takze bardzo zadbane rodowite (chyba) francuzki o nienagannych figurach i strojach co stanowi dziwnie swiezy kontrast dla z lekka zmurszalego, sfatygowanego, raczej nijakiego, przepoconego Papeete. To tak jakby ktos dziewczyny z Polski wpuscil miedzy klientele przecietnego polnocnoamerykanskiego Wal-Martu.

Pomieszanie z poplataniem. Ale zarazem egzotyka na calego.

To tyle z Tahiti. Do uslyszenia z Auckland.

Wednesday, December 5, 2007

Znowu leje....

No, moze nie leje ale pada. Co w tropikach jest o tyle istotne ze jak leje - to kublami wody. A jak pada – to ledwie mzy (raz mozncniej raz lzej ale do wytrzymania) i praktycznie mozna chociaz przejsc sie po osrodku bo deszcz jest cieply zamiast byc uwiezionym w ‘zlotej klatce’ naszego super-duper bungalow patrzac sie na olowiane chmury i lejace sie z nieba cysterny wody.
Tyle ze ja nie przyjechalem tutaj z zamiarem stania sie ekspertem od tropikalnego deszczu tylko po ciepelko i krajobrazy. Obawiam sie jednak ze ‘to byloby juz na tyle’ – zdjecia ktore zrobilem musza wystarczyc bo nic innego juz na Moorea nie sfotografuje. A szkoda bo przyroda jest tutaj tak przefantastyczna ze az prosi sie aby ja non-stop fotografowac. Podobno jutro ma sie troche przetrzec wiec ewentualnie zrobie zdjecia z samego rana. Do Papeete mozemy wyjechac nawet w poludnie, to tylko pol godziny promem stad.

No nic, trudno, widac takie juz nasze zezowate podroznicze szczescie. Chociaz moglo byc gorzej – i tak do tej pory mielismy 3 dni ladnej pogody. Dzis slyszalem na CNN (jedyna angielskojezyczna stacja w tutejszej tv – 12 programow na krzyz) ze nad Fiji (1500 km stad) nadchodzi jakis tajfun. I pomyslec ze o maly wlos nie wyladowalismy na Fiji zamiast na Tahiti, bo w pewnym momencie drozyzna Tahiti tak mnie wkurzyla ze chcialem to wszystko skancelowac w cholere i pojechac na polowe tansze i rownie egzotyczne Fiji. Na szczescie jestesmy tutaj.

Uff... to bylby dopiero bigos. Przezylem juz w tym roku tornado w Dallas i dziekuje serdecznie za jakies cyklony na Pacifiku.

Co robi sie w tropikach kiedy pada? Oczywiscie oglada tv. Tyle ze tv tylko ‘en francais’ wiec ogladamy to co przywiezlismy ze soba – Veronika swoje DVDs na odtwarzaczu a my z Marta filmy na laptopie (jeszcze raz dzieki, Wojtek!). Dla urozmaicenia czasu ja ewentualnie cos skrobne na internet albo pojdziemy sie przejsc do restauracji aby podlaczyc sie do Wi-Fi i sprawdzic wiadomosci od Was. I tak deszczowy dzien w tropikach minie.

Ale po 2 dniach takich ‘atrakcji’ mam ich po dziurki w nosie. Za oknem egzotyka ze az trzeszczy a ja tutaj ogladam ‘Misia’. A swoja droga ciekawe czy najlepszy polski film wszechczasow – ‘Mis’ Stanislawa Bareji juz kiedys zagoscil pod tahitanskie sztrzechy?

Mysle jednak ze przecieram tutaj dziewicze szlaki. Chociaz w ten sposob jesli na dworze pada.......

Do nastepnego razu, juz z Papeete.

Tuesday, December 4, 2007

Przetarlo sie.

Widzac slonce na niebie wczesnie rano intensywnie zaczelismy dzien. A ze wstajemy o 6:00 do poludnia zdarzylismy uskutecznic plaze, snorkling no i obowiazkowe karmienie rybek z pomostu wiodacego do domkow na wodzie. Nie wiem czy nasze wczesne wstawanie spowodowane jest zmiana czasu czy faktem ze robi sie tutaj ciemno juz o 19:00; tak ze chodzimy spac o 21:00. No to i wstajemy z kurami.

A raczej z kogutami. Mieszkajacy nieopodal tubylcy (ich domostwa widac na jednym ze zdjec, na wzniesieniu gorujacym nad naszym resort) choduja masowo drob ktory circa 4:00 rano zaczyna drzec dzioba przeokropnie. Czasem leze tak sobie w lozku, dookola jeszcze ciemnica i slucham tego ciaglego piania. Jeden kogut wydziera sie przez drugiego. Wyglada mi to na jakies zawody; ktory czesciej i ktory glosniej. Pogratulowac pluc kogucikom ale o 4:00 rano niektorzy chca spac....

Wczoraj, korzystajac z wypozyczonego samochodu zrobilem 2 rundki sklep-resort po czym dotarlismy do dziury zwanej Maharepa, niby najwiekszej miesciny na Moorea. Pare ‘pamiatkowych’ sklepow dla turystow (ceny z kosmosu) z obowiazkowymi czarnymi perlami , troche bankow i kilka restauracj. Plus jakies lokalne przybytki. W sumie nic nadzwyczajnego ale fajnie bylo zobaczyc cos innego.

W jedynym z prawdziwego zdarzenia spozywczym na wyspie (dla zorientowanych: a la Superstore Warehouse – tyle ze mniejszy, dla mniej zorientowanych: Biedronka) zrobilismy zakupy spozywcze. Ciekawostka jest to ze stojaca przede mna kobitka w sarongu kupowala plastikowa choinke. To przypomnialo mi ze Swieta za pasem...

Cenowo uwazam ze straszna drozyzna. Wciaz oczywiscie 4 razy taniej niz w resort ale wciaz drogo: 6 lokalnych piwek - $12 (6 Heineken-ow: circa $27)!. Chleb - $3. Serek sniadaniowy - $5, itd, itp. Czyli stanowczo drozej niz w Kanadzie. Zakladajac ze pensje sa raczej mizerne, nie mam pojecia jak autochtoni radza sobie z takimi cenami? Faktem jednak jest ze z pewnoscia na samochody fortun nie wydaja - wszyscy jezdza poobijanymi europejskimi malolitrazowymi samochodzikami a la Fiat Panda czy inne Cinquecento (benzyna – ponad $3/litr!). Zdarzaja sie tez wieksze samochody ale jesli juz to tez straszliwie sfatygowane i bardzo leciwe. Biedy ogolnie nie widac ale bogato tez nie jest; jakas taka forma posrednia miedzy Hawajami a Dominikana. No i oczywiscie wszystko po francusku, co akurat dodaje kolorytu temu bardzo egzotycznemu miejscu na krancu swiata.

Na koniec: miejscowy obrazek. Jadac po benzyne zatrzymalem sie w pobliskim punckcie widowkowym skad mozna podziwiac panoramiczny widok na Tahiti i okolice. Na mini parkingu stal jeszcze tylko jeden samochod – rozklekotany doszczetnie Citroen. Wszystko przezarte przez rdze, maska zwiazana na kabel, wypatroszone swiatla. Za to drzwi pootwierane a ze srodka, ze zdezelowanego radia slychac harczace na cala pare znieksztalcone dzwieki kubanskiej “Guantanamera”. Na murku kolo samochodu siedzial kierowca – autochton z wieczna ciemnobrazowa opalenizna i mocnym ‘dzierganym' na calym ciele (tatuaze to tutaj powszechnosc). Siedzial tak sobie kontemplujac rozposcierajacy sie przed nim widok i jak na kierowce przystalo, popijal obficie piwko z butelki.

Ot, taki lokalny koloryt.

Monday, December 3, 2007

Leje.

Z malymi przerwami ale jak juz leje to jak z cebra. I tak od samego rana. I konca tego wszystkiego nie widac....

Dziwne to bo wczoraj wieczorem pogoda byla przepiekna. Juz o zmroku plywalem sobie w basenie (tym ze zdjec na Picasa), swiecily gwiazdy, bylo cieplo a w oddali przepieknie bylo widac swiatla Papeete. I nic nie wskazywalo na tak dramatyczna zmiane pogody. A jednak.
Z patio obserwuje ze smutkiem desperatow ktorzy mimo wszystko probuja np uskuteczniac snorkling w strugach ulewnego deszczu w rozpaczliwej probie wykorzystania kazdej chwili i niebotycznych pieniedzy ktore zaplaclii za pobyt w raju.

A w raju leje....

Przynajmniej jestesmy juz opaleni (a ja: ‘zjarany’) po 2 dniach ladnej pogody tak ze plan minimum juz wykonany. Przydaloby sie jednak porobic pare wiecej zdjec bo przyroda jest przefantastyczna.

A tutaj leje.....

Ale sercem jestem z ludzmi ktorzy przyjechali dzisiaj, w strugach ulewnego deszczu i teraz snuja sie sennie, pod olbrzymimi parasolami od domku do lobby i spowrotem. A mialo byc tak pieknie.

A tutaj wciaz leje...

Wykorzystalismy ten czas na zrobienie zakupow. Zeby gdzies dojechac trzeba wynajac samochod (wzdluz jedynej drogi oplatajacej wyspe nie ma nawet chodnikow). No to wynajelismy. $160 za dzien. Nie, nie wypozyczylem Ferrari Testarossa tylko Fiata Pande. Najtanszy jaki byl. Troche wiekszy od Smart-a no ale najwazniesze ze jedzie a ostatnie pieniadze linii lotniczej przepuscilismy wczoraj na lody w Najdrozszej Restauracji Swiata (3 galki zwyklych lodow a la Safeway Brand - $17).

Czas nastal aby zaopatrzyc sie we wlasne produkty, szczegolnie w plynie (hotelowe piwo - $8 za mala puszke). Czyste szalenstwo. Zauwazylem jednak ze pobliskie przybytki (bar i restauracja) swieca najczesciej pustkami. Nic dziwnego – wszystkich przeploszyli juz dawno cenami z kosmosu. I pewnie wiekszosc gosci predzej czy pozniej idzie po rozum do glowy a nastepnie po samochod i jedzie sobie do pobliskiego Safeway (nazywa sie to-to “Champion”).
A swoja droga troche to dziwnie wyglada – np w restaracji: uginajace sie od jedzenia stoly, snujace sie sennie egzotyczne panie ciasno oplecione w kwieciste przescieradla i.....zero gosci. No w kazdym razie mnie juz tam nie zobacza.

Po zakupach mielismy objechac wyspe dookola (ledwie 64 km) ale zaczelo tak wiac i padac ze zawrocilismy.

Czekamy wiec na lepsza pogode ogladajac telewizje, przywiezione ze soba dyski i grajac w karty.

Moze jutro?

Ps. Z optymistyczniejszych rzeczy: doszla ostatnia walizka. Mamy komplet.

Sunday, December 2, 2007

We are back in business.........

Walizki doszly. Wszystkie oprocz jednej (rzekomo ma przyjsc jutro). Tym samym zwracam honor linii lotniczej Air Tahiti Nui. Koszulki zachowam na pamiatke; tak samo jak cieple wspomnienia o hojnosci firmy dzieki ktorej przezylismy cale 2 dni w jednym z najdrozszych miejsc swiata...

Tak wlasciwie gdyby sie teraz glebiej zastanowic nad calym tym wydarzeniem, dochodze do wniosku ze ‘nie ma tego zlego...’. No bo w koncu:
1. Jestesmy (a wlasciwie: bylismy) ni z gruszki ni z pietruszki bogatsi o $300
2. Nie musialem tachac wlasnymi rekoma w walacym z nieba zarze 6-ciu waliz z lotniska w Papeete do hotelu na Moorea. Zamiast tego dzis rano jakis autochton przywiozl nam cala sterte walizek elegancko pod sam bungalow melexem (powszechny srodek transportu na terenie resort) a nastepnie wtaszczyl nam to wszystko do ‘salonu’.
3. Nie musialem stresowac sie odprawa celna w Papeete gdzie z lewa i prawa krzyczaly na mnie plakaty o “biohazardzie” w postaci obcej kielbasy tudziez innej mortadeli. Nawet pani w samolocie przed ladowaniem uprzejmnie oznajmila ze jesli mamy jakies jedzonko to lepiej je zglosmy do komisyjnego zniszczenia bo jesli nie to (cytuje) “czekaja nas bardzo dotkliwe kary pieniezne”. Przyznam ze serce mi struchlalo na te rewelacje bo plan przetrwania pobytu w tej Krainie Kosmicznych Cen bez ogloszenia bakructwa wisial od poczatku na wlosku wwiezienia ze soba (no dobra: “przemycenia”) walizki wlasnej puszkowanej zywnosci tudziez swojskiego chlebka i innych wiktualow. I juz sie stresowalem czy powiedziec ze wioze ze soba pol swiniaka w plecaku (w koncu “Polak potrafi”. Tak czy nie?) czy po prostu liczyc na lut szczescia gdy oto okazalo sie ze walizki, jesli wogole sie znajda, nie tylko nie przejda ZADNEJ odprawy celnej ale dla ukoronowania calosci zostana elegancko podwiezione mi pod sam nos z pocalowaniem w raczke.

No wiec przyznam ze to akurat mi sie udalo.

Oprocz tego – jak na razie sielanka. Jestesmy juz opaleni i coraz bardziej zrelaksowani. Pol dzisiejszego dnia strawilismy na przesiadywaniu w wodzie lub na plazy. Pogodowo – do poludnia dosyc w kratke. Wciaz oczywiscie temperatura stala +30 ale zaczynam widziec jak zmienna jest pogoda w tropikach. Dzisiaj lalo jak z cebra 5-6 razy po.....10 minut. I koniec. Zaraz potem smieszna rzecz - slonce na calego. I tak do nastepnej ulewy. Po poludniu – pieknie ale wieczorem znow w kratke. Przynajmniej jak na razie.

Jutro wypozyczamy samochod i jedziemy na zakupy. Po firmowych pieniadzach zostalo tylko wspomnienie - dzis sniadanko na 3 osoby: $75, plus pare butelek wody po $5 sztuka i pare piwek po $8 sztuka. No i El Dorado powoli sie konczy : - ( Trzeba uzupelnic prowiant (glownie plynny bo reszta jest OK) miejscowymi produktami.

Na razie to wszystko. Do nastepnego razu.

Saturday, December 1, 2007

Jestemy, jestesmy, jestesmy!!!

19 godzin w podrozy. 2 samoloty. Prom. Autobus. Taksowka. 2 godziny NIESAMOWITEGO trzepania nad Pacyfikiem (Veronika jak zwykle wszyzstko smacznie przespala). Po raz pierwszy w zyciu przekroczylismy rownik. Zamiast celebracji - 'zdrowaski' zeby przestalo trzepac.

No ale jestesmy. Cali i zdrowi, w 1 kawalku (no, tzn. w razy 3).

Minus 6 walizek. Jak na razie, na otarcie lez i zlagodzenie szoku dostalismy $300 na 'zagospodarowanie' plus darmowe koszulki z logo firmy. Akurat na scierki do podlogi. Jak na razie wydajemy wiec pieniadze lini lotniczej. Nie moje - wiec nie oszczedzamy. Zreszta i tak nie ma jak i na czym. Lunch na 3 osoby w restauracji na terenie resort? $100.

Jak na razie dostalismy tylko zapewnienie od firmy ze wszystko sie znajdzie. Pozyjemy zobaczymy. Bede sie tym stresowal jutro. Na szczescie nasze podreczne bagaze przypominaly raczej plecaki na wyprawe w Himalaje nizli 'ustawowe' 5-kg torebeczki z niezbednikami.

Trudno sie zreszta tym wszystkim stresowac gdy cala reszta zgadza sie z folderami z agencji turystycznych. + 30 stopni. Przepiekne widoki. Domek - na samej plazy. Palma i kokosy bujaja sie nad glowa a krystalicznie czysta woda ma temperature rosolu.

Tyle na dzis. Zdjecia jutro. Mam nadzieje ze walizki sie znajda; wtedy bedzie juz naprawde wesolo........

Monday, November 12, 2007

Tajemnicza Wyprawa Tomkow

No, moze juz nie taka tajemnicza; wiekszosc naszych znajomych juz o niej wie. Tajemnica jednak dla wiekszosci sa wciaz szczegoly Wyprawy. Nawet Marta nie za bardzo sie w tym wszystkim orientuje. Dzis uslyszalem na przyklad pytanie:

- Czyli co, najpierw w Nowej Zelandii jedziemy do Auckland a potem do Christchurch?

Nie chcac wdawac sie w dluzsze dywagacje na ten szeroki jak Morze Tasmanskie temat odpowiedzialem ze i tak i nie.

- ???!

Aby wiec ostatecznie rozwiac wszelkiego rodzaju spekulacje, dociekania oraz domniemania, uchylam oto tutaj, ostatecznie, wszem i wobec, nie tylko rabek Tajemnicy ale wrecz wywalam prosto z mostu cala kawe na lawe .

A tak naprawde to robie to bardziej aby samemu sie w tym wszystkim kompletnie nie pogubic.

Oto wiec szczegoly Wyprawy:

Wylot: 30 listopad 2007
Calgary - Los Angeles - Pepeete (Tahiti)

Tahiti:
Wyspa Moorea - 1-6 grudzien 2007
Wyspa Tahiti - 7 grudzen 2007

Linia zmiany daty (+1 dzien)

Nowa Zelandia:
Auckland - 8-15 grudzien 2007
Paiha - 15-17 grudzien 2007
Dargaville - 17-19 grudzien 2007
Rotoura - 19-21 grudzien 2007
Wellington - 21-24 grudzien 2007
Christchurch - 24-28 grudzien 2007

Australia:
Sydney - 28-11 styczen 2008 (Nowy Rok)
Coffs Harbour - 12 styczen 2008
Surfers Paradise (Brisbane) - 12-16 styczen 2008
Melbourne - 16-31 styczen 2008 (Australia Day - 26 styczen)

Linia zmiany daty (-1 dzien)
USA:
San Francisco - 31 styczen-3 luty 2008

No i czy nie mialem racji odpowiadajac na pytanie Marty?